Recenzja: Judas Priest - Firepower (2018)

 


Judas Priest to zespół niezwykły. Już od połowy lat 70-tych, praktycznie corocznie wydawali płyty, z każdą kolejną coraz lepsze. W 1980 roku wydawało się, że osiągnęli już swoje apogeum gdy nagrali "British Steel" zwłaszcza, że kolejny krążek ("Point Of Entry") był już dużo słabszym wydawnictwem, będącym do tego znacznym krokiem w tył. Niespodziewanie jednak w 1982 pojawił się świetny "Screaming For Vengeance" a w 1984 wprost rewelacyjny "Defenders Of The Faith". I znowu można było pomyśleć, że Judasi osiągnęli swój szczyt, bo następny krążek ("Turbo") ponownie nie spotkał się z dobrym odbiorem, z kolei "Ram It Down", mimo że lepszy, wciąż nie był tym czego się wszyscy spodziewali. W 1990 roku dzieje się jednak coś niesamowitego. Pojawia się "Painkiller", który po prostu zniszczył całą ówczesną konkurencję!! Trudno uwierzyć, że po tylu latach grania, po tylu płytach można osiągnąć taki poziom. Do dziś to dla większości najlepszy krążek bandu, a nawet najlepszy heavy metalowy album w ogóle. Album pomnik. W następnych latach bywało niestety już różnie. Eksperymenty brzmieniowe (według mnie mało udane) na albumach "Jugulator" i "Demolition", następnie powrót do starego grania w 2005 roku w postaci miałkiego "Angel Of Retribution" oraz próba odnalezienia się w innej stylistyce (całkiem udany, choć bardzo trudny w odbiorze "Nostradamus"). W 2014 roku niespodziewanie pojawiło się światełko w tunelu wraz z doskonałym "Redeemer Of Souls". Historia lubi się powtarzać, wiec kolejny, ostatni jak na razie album bandu - omawiany poniżej "Firepower", znowu rzucił metalowy świat na kolana. Jak oni to robią ? Nie mam pojęcia. 

Krążek pokazał ponownie konkurencji gdzie jest jej miejsce, ponownie rozgrzał wszystkich do czerwoności. Nic dziwnego, wszakże pyta jest po prostu rewelacyjna !! Po premierze nie słyszałem ani jednej negatywnej opinii fanów, nie czytałem ani jednej negatywnej recenzji. To już nieźle daje do myślenia, prawda? Już pierwszy, tytułowy kawałek to bezbłędny strzał między oczy, a przecież dalej jest jeszcze lepiej. "Lightning Strike" uderza niesamowitą dynamiką. Od razu rzuca się też w uszy kapitalne brzmienie, czyste i mocne, ale bardzo naturalne, wręcz winylowo ciepłe, nawet o włos nie przekraczające granicy sterylności. To zdecydowanie zasługa Tom Alloma, producenta klasycznych płyt bandu, który we współpracy z Andy Sneapem odwalił tu kawał fenomenalnej roboty. Sam album aż kipi pomysłami, świetnymi rozwiązaniami muzycznymi. Riffy rządzą tu niepodzielnie. Posłuchajcie choćby tego z "Children Of The Sun", od pierwszych taktów porywa i wprawia w ruch całe ciało. "Rising From Ruins", poprzedzony krótkim instrumentalnym "Guardians", to po prostu potęga, chyba najlepszy kawałek na albumie. Jakże wspaniale chodzą tu gitary, ich precyzja po prostu zwala z nóg, a niesamowita solówka nie pozwala się podnieść. I tak jest od początku do końca albumu. Co kawałek to kolejny hit, kolejna świetna muzyczna opowieść. Niezależnie od tego czy będzie to agresywny "Flame Thrower", ciężki, sabbathowy wręcz "Lone Wolf" czy balladowy "Sea Of Red" mamy do czynienia z absolutnym geniuszem wykonawczym i aranżacyjnym. Kilka słów pochwał zdecydowanie należy się Halfordowi. Facet jest niesamowity. Co najważniejsze, jako jeden z nielicznych wokalistów "starej gwardii" doskonale wie co może dziś zaśpiewać a czego nie da już rady. Nie ma tu praktycznie górek, pojawiają się dosłownie na chwilę w kilku utworach. Przeważają partie śpiewane środkiem, zadziorne, mięsiste, zaśpiewane pewnym, mocnym głosem. Taki Dickinson powinien brać dziś przykład z Roba i przestać próbować na siłę śpiewać jak dawniej. Niestety chłopina ciągle myśli, że ma 30 lat i pieje, męcząc się przy tym niemiłosiernie. A Rob ? On po prostu miażdży. Posłuchajcie takiego "Spectre", gdzie z niesamowitą wściekłością i mocą cedzi poszczególne zwrotki. On naprawdę dziś nie potrzebuje wysokich wokali, idealnie wpasowując się w muzykę Judas Priest swoim zabójczym środkowym pasmem. 

Każdy utwór na płycie ma swój indywidualny charakter, wyraźnie słyszalny już po pierwszym przesłuchaniu. To się nazywa klasa. Naprawdę trudno wybrać najlepszy kawałek. Może to będzie niesamowity "Traitors Gate", z kolejnym popisem Roba? a może "No Surender", najbardziej przebojowy numer na albumie, z refrenem który nie chce opuścić głowy na długie godziny? Nie mogę się zdecydować, zwłaszcza, że z każdym odsłuchem moi faworyci się zmieniają. Nie wiem czy jest ktoś kto spodziewał się jeszcze takiego uderzenie po tym zespole. Zapewne większość wierzyła, że stać ich jeszcze na naprawdę dobry album, ale że na taką petardę ?? Wątpię. Tym czasem Judas Proest nagrał dla nas jeden z najlepszych albumów w swojej bogatej historii, album który już zawsze będzie stawiany w jednym szeregu obok ich największych klasyków. 

Ocena 6/6


Komentarze

  1. Płyta, którą spokojnie można postawić obok klasyków z lat 80'ych, które wymieniłeś. Chciałbym tak kiedyś napisać o Maidenach.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Byłoby miło, ale chyba to pozostanie tylko w sferze marzeń. Nie wydaje mi się, aby stać było jeszcze Maiden na taką płytę :/

      Usuń
    2. Płyta zaskoczenie. Jedyny minus to może trochę zbyt długa, a może się czepiam. Może.

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Recenzja: Smoulder - Violent Creed Of Vengeance (2023)

Recenzja: Scream Maker - "Land of Fire" (2023)

Recenzja: Saxon - Carpe Diem (2022)