Recenzja: Elixir - Vovage Of The Eagle (2020)

Zespół Elixir nigdy nie miał jakiegoś wielkiego, kultowego statusu, zapewne dlatego, że ze swoim debiutem wystartowali dosyć późno. "The Son of Odin" ukazał się w 1986 roku, czyli wtedy kiedy Nowa Fala Brytyjskiego Heavy Metalu (którego Elixir był przedstawicielem) już dogorywała. Nie pomógł też kolejny album, który ukazał się dopiero w 1990 roku ("Lethal Potion"), po nim zespół zrobił sobie dłuższą przerwę w działalności. Powrócili dopiero w roku 2001, wydali 4 udane albumy (w tym naprawdę rewelacyjny "All Hallows Eve") i ponownie się rozpadli. Na szczęście postanowili spróbować jeszcze raz i po 10 latach od poprzedniej płyty mamy wreszcie kolejną - "Voyage of the Eagle". Co ważne, band obecnie tworzy czterech oryginalnych członków zespołu: Paul Taylor (śpiew), Phil Denton (gitara), Norman Gordon (gitara) i Nigel Dobbs (perkusja). Tylko bass obsługuje nowy nabytek Luke Fabian, który zastąpił innego weterana - Kevina Dobbs'a. "Voyage of the Eagle" to album koncepcyjny, opowiadający o piratach poszukujących skarbu. Nie będę się jednak zagłębiał w teksty, zostawiam to Wam, ja skupię się tylko na muzyce. Na pochwały zasługuje na pewno szata graficzna wydawnictwa oraz powiązane z opowieścią grafiki wewnątrz bogatej książeczki, robią naprawdę potężne wrażenie. Album zaczyna się mocnym wejściem w postaci "Drink to the Devil". Utwór posiada dość nośną melodię i refren i podobnie jak większość kompozycji na albumie, zbudowany jest na ciężkich riffach, mocno kojarzących się z Black Sabbath okresu Dio czy przede wszystkim Tony'ego Martina. "Drink..." to dobry otwieracz, niestety następny w kolejności "Press Ganged" brzmi bardzo topornie, miejscami przywołując skojarzenia z garażowym rokiem lat 90. Przynajmniej ja mam takie dziwne wrażenie... Jest to też chyba najsłabszy song na albumie, nie wyróżnia się niczym szczególnym, żadnym ciekawym riffem ani melodią, nie wspominając o słabym refrenie. "The Siren's Song" zaczyna się szumem fal, po nim wchodzi klimatyczny, balladowy wstęp. Po chwili uderza jednak potężny gitarowy riff, ponownie przywołujący skojarzenia z Black Sabbath. Pojawia się bardzo fajna linia wokalna Taylora, w kilku miejscach dodatkowo wspomaganego przez kobiecy śpiew. Utwór ma bardzo epicki charakter, zdecydowanie jest to jeden z jaśniejszych punktów wydawnictwa, podobnie jak i następny w kolejności, równie epicki "Sail On". Początek jest znowu klimatyczny by po chwili przerodzić się w bardzo chwytliwych kawałek, wiedziony świetną melodią i podniosłym refrenem, okraszony doskonałą solówką gitary. Znowu dominuje średnie, kroczące tempo, wydaje mi się, że właśnie takie najbardziej pasują do tej płyty, niestety kolejny utwór "Onward Through the Storm" przynosi przyśpieszenie. Od razu wchodzą typowo heavy metalowe tempa, jednak podobnie jak w przypadku "Press Ganged" utwór jest dosyć zbyt hałaśliwy, bez wyraźnej melodii, po prostu bardzo chaotyczny. Na szczęście złe wrażenia zaciera szybko "Mutiny", porażając kolejnym fajnym sabbathowym riffem. Powolne tempo nabijane jest przez mocarne bębny. To następny klimatyczny, powolny walec, z fajną atmosferą, idealnie współgrającą z wyśpiewywaną przez Taylora opowieścią. Chwilowy zgrzyt powoduje jednak znowu "Almost There". W momencie wejścia wokali słyszę manierę charakterystyczną dla...Chrisa Cornella ?? Zwłaszcza to początkowe przeciąganie frazy. Sam utwór też miejscami kojarzy mi się z rokiem lat 90-tych, ale sam nie wiem już czy też przez riffy i ich charakterystyczną budowę czy tylko przez ten specyficzny wokal, który nie do końca mnie przekonuje. "Whisper on the Breeze" zaczyna się na szczęście fajną gitarą akustyczną, bardzo klimatyczną. Całość to bardzo podniosła, epicka ballada. To zdecydowanie jeden z najwspanialszych utworów na krążku, podobnie jak i wieńczący album "Evermore", dość szybki kawałek z dobrym, energetycznym riffowaniem. W środku utworu znajdziemy trochę szaleństwa instrumentalnego, kilka zmian tempa i świetnych solówek, dzięki czemu człowiek jednak czuję silną chęć ponownego odpalenia płyty i dania jej kolejnej szansy. Jaki jest więc ten "Voyage of the Eagle" ? Na początku dziwny... Trudno go rozgryźć przy pierwszych przesłuchaniach, ja w każdym razie na początku byłem mocno zawiedziony. Wydawał mi się jakiś taki toporny, niedopracowany, nie do końca w klimacie klasycznego heavy metalu (a tego właśnie oczekiwałem po Elixir). Każdy jednak kolejny odsłuch pozwala odkryć nowe rzeczy i w konsekwencji album coraz bardziej wciąga. Na pewno nie jest to dzieło wybitne, jednak jeśli dacie mu czas to na pewno spędzicie przy nim kilka fajnych chwil :) 

Ocena 4/6



Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Recenzja: Smoulder - Violent Creed Of Vengeance (2023)

Recenzja: Scream Maker - "Land of Fire" (2023)

Recenzja: Saxon - Carpe Diem (2022)