Niedoceniane albumy: Iron Maiden - The X Factor (1995)

 


W momencie kiedy w 1993 roku z Iron Maiden odszedł Bruce Dickinson, fani byli zdruzgotani. Nikt chyba nie wierzył w dalszą karierę zespołu, no bo kto mógłby zastąpić tak charyzmatycznego wokalistę?? Członkowie zespołu postanowili jednak grać dalej, rozpoczęły się poszukiwania nowego śpiewaka. Steve Harris postanowił, że musi to być ktoś o zupełnie innym głosie, nie chciał naśladowcy Bruce'a. Po przesłuchaniu wielu taśm z całego świata padło na Blaze'a Bayleya, dotychczasowego wokalistę mało znanego Wolfsbane. Blaze śpiewa dużo niżej od Dickinsona. Nie da się też ukryć, że jego możliwości wokalne są mniejsze od wielkiego poprzednika. Fani nie przyjęli go zbyt ciepło, co sprawiło, że wydany w 1995 roku "The X Factor" startował od razu z pozycji przegranej. Albumowi zarzucano też odejście od charakterystycznego stylu Maiden, nadmierne rozwleczenie kompozycji, zbytnią brutalizację wizerunku Eddiego na okładce, wokalne niedopracowanie i inne tego typu bzdury... Na szczęście do dziś trochę się zmieniło podejście fanów, oczywiście nie wszystkich, ale jednak po latach część z nich zaczyna przyznawać, że zbyt surowo ocenili album w przeszłości. 

Kiedy ja usłyszałem omawiany krążek, już po pierwszym przesłuchaniu rzucił mnie na kolana. Nie mogłem pojąć jak to możliwe, że fani „dziewicy” słyszą na nim inną muzykę. Przecież cały krążek opiera się na typowych rozwiązaniach Maiden, podanych tylko w nowej oprawie, bardziej klimatycznej, gdyż nad całym albumem unosi się tajemnicza, mroczna aura. To zasługa na pewno wydłużenia kompozycji i dodania do nich większej ilości przestrzeni, a także tekstów, które do wesołych i optymistycznych na pewno nie należą.

Początek albumu w postaci "Sign of the Cross" od razu budzi niepokój. Powolna, złowroga muzyka, jakieś klasztorne zawodzenie mnichów. Bardzo nietypowo jak na rozpoczęcie albumu Iron Maiden. Po kilku minutach kawałek uderza jednak dynamiką i świetnymi wokalami. Wszystko co chwila zmienia się jak w kalejdoskopie, kolejne motywy przeplatają się ze sobą, pojawiają się genialne sola i unisona gitar. Wszystko robi piorunujące wrażenie. Do dziś utwór ten grany jest często na koncertach, mimo że od dawna za mikrofonem stoi ponownie Bruce Dickinson. Dwa następne kawałki, "Lord of the Flies" i "Man on the Edge”, najbardziej ze wszystkich mogą kojarzyć się z dawnym Maiden, to szybkie i dynamiczne, w miarę proste killery. Od "Look for the Truth" muzyka ponownie wkracza jednak na progresywną ścieżkę. Kolejne utwory to w większości długie, nieźle pogmatwane numery. Nie ma tu jednak przekombinowania, wszystko układa się w logiczną całość. Cały album wprost kipi pomysłami. Większość utworów na wolne, klimatyczne wstępy, by za chwilę przerodzić się w riffową galopadę. Co chwilę uderzają nas zabójcze wprost melodie gitarowe ("Fortunes of War", "Blood on the World's Hands", "The Edge of Darkness") czy niesamowite sola (choćby "2 A.M."). Według mnie głos Bayleya idealnie współgra z całością, jest niższy od głosu Bruce'a, bardziej mroczny, ale wciąż bardzo melodyjny. Od początku zaakceptowałem wokalną zmianę, zwłaszcza, że muzyka została idealnie dopasowana do nowego głosu, zachowując jednocześnie swoje wszystkie atuty z chlubnej przeszłości.

Produkcja albumu jest bardzo dobra. Mimo mroku wylewającego się z kompozycji, wszystko jest tu czytelne, odpowiednio czyste. Niesamowicie wysunięty jest bass Harrisa, często tworzy on wyraźne linie melodyczne ("Blood on the World's Hands"). Perkusja Nicko Mcbraina jest niezwykle dynamiczna i soczysta. Niektórzy narzekają za to, że gitary Janicka Gersa i Dave'a Murraya są za bardzo schowane, ja jednak myślę, że to właśnie jest jednym z plusów wydawnictwa. Dzięki temu jest więcej miejsca na różne klimatyczne wstawki oraz tajemnicze, klawiszowe plamy.

Co ciekawe, mimo tylu różnorodnych elementów i wielu kapitalnych melodii, album nie trafia do głowy od razu. Potrzebuje trochę czasu, aby odsłonić przed słuchaczem swoje wszystkie zalety. Po dłuższym jednak obcowaniu z tą niesamowitą muzyką słucha się jej z wypiekami na twarzy i bardzo długo człowiek nie może się od albumu uwolnić. Po każdym kolejnym odsłuchu ręka sama wciska przycisk „Repeat”. Dziś śmiało można powiedzieć, że „The X Factor” to najbardziej dojrzałe działo Maiden, zarówno do strony muzycznej jak i tekstowej. Dla mnie to także prawdziwe arcydzieło muzyki heavy metalowej.

Ocena 6/6




Komentarze

  1. "X-Factora" usłyszałem po raz pierwszy w Radiu Rzeszów i chyba w audycji Pana Szlachty ("Rock Radio"). Złapałem pierwszą z brzegu kasetę, wrzuciłem ją do magnetofonu i wcisnąłem "Record" ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja wypatrzyłem album (wtedy na kasecie) w małym, lokalnym sklepie muzycznym. Od momentu zakupu przez dobre 3 miesiące słuchałem tylko "The X Factor", w domu, w szkole, na osiedlu, dosłownie wszędzie :)

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Recenzja: Smoulder - Violent Creed Of Vengeance (2023)

Recenzja: Scream Maker - "Land of Fire" (2023)

Recenzja: Saxon - Carpe Diem (2022)