Przeceniane albumy: The Velvet Underground & Nico (1967)

Wymyśliłem sobie kiedyś taki kącik jak "Niedoceniane albumy". Uznałem bowiem, że wielu krążkom powinno się w końcu oddać stracony przed laty honor. A co jeśli pójść w drugą stronę? W końcu każdy z nas na pewno zna kilka, kilkanaście takich albumów, które są dziełami uznawanymi przez ogół za wybitne, choć my mamy "troszkę" inne zdanie na ich temat... Ruszam wiec z koksem. Otwieram nowy dział, który zwać się będzie "Przeceniane albumy", a co tam, wolno mi, w końcu mój ci ten blog :) 
Na pierwszy ogień leci debiut The Velvet Underground, amerykańskiej grupy rockowej założonej przez Lou Reeda, będącej przedstawicielem awangardy rockowej i rocka eksperymentalnego. Granie to określa się też dziś proto punkiem, nie mam pojęcia dlaczego, nie siedziałem nigdy w punku, domyślam się jednak, że to pewnie przez surowy, minimalistyczny, niechlujny charakter muzyki. W 1965 roku Andy Warhol (amerykański artysta, jeden z głównych przedstawicieli pop-artu), który potrzebował zespołu rockowego do swojego multimedialnego projektu, zaproponował Reedowi i jego kolegom współpracę. Na prośbę Warhola, mającego ponoć też udział w produkcji krążka (ponoć, bo zdania na temat jego wkładu są mocno podzielone), do zespołu dokooptowano wokalistkę i aktorkę Nico. Z uwagi na to krążek, który powstał w takim składzie, firmowany jest właśnie nazwą The Velvet Underground & Nico.

Jestem naprawdę zły na ten album! Tak, jestem wkurzony na maksa, wkurzony na jego status dzieła kultowego, przełomowego, wielkiego. Kto w ogóle (i kiedy?) jako pierwszy tak stwierdził? i dlaczego inni podchwycili tą opinię i czemu ona wciąż jest powielana? Nie ma pojęcia. Wszystko chyba dlatego, że jest to jedna z pierwszych płyt, na której znajduje się tego rodzaju awangardowo-psychodeliczna muzyka. Z tego względu to pewnego rodzaju płyta przełomowa. Niestety jedna z pierwszych w gatunku nie daje jej od razu prawa do bycia tą najlepszą (czy jedna z najlepszych). Aby być uznawaną za taką, powinna przede wszystkim zawierać muzykę dobrą, niestety takiej tu naprawdę niewiele...

Żeby była jasność, to nie jest totalnie zła płyta, co to to nie. To jest po prostu jedna z najbardziej przecenianych płyt w historii muzyki rockowej ;)

Zacznijmy jednak od mniejszych i większych plusów. „Sunday Morning" na początek jeszcze jakoś ujdzie, taka niby zwiewna balladka, choć może bez oszałamiającego motywu przewodniego, troszkę bez emocji, ale pewnie tak miało być. Mimo że krótka, trochę jednak zbyt monotonna. „Venus in Furs” to już zdecydowanie rzecz warta większej uwagi. Dziwne i niepokojące, wschodnio brzmiące dźwięki, jakiś tamburyn w tle, naprawdę świetna rzecz. W tym przypadku monotonia dodaje tylko uroku, ma to niemal charakter jakiejś mantry. „There She Goes Again” proponuje żywsze tempo, momentami pobrzmiewają nawet echa Beatlesów, jednak brak tu tej lekkości wykonania, choć i tak od strony muzycznej wszystko trzyma się nawet kupy, a przede wszystkim rytmu, co wcale nie jest takie oczywiste na niniejszym albumie... Lou coś tu nawet śpiewa, nie tylko beznamiętnie recytuje. „All Tomorrow’s Parties”, delikatne dźwięki gitary, cicho łaskoczący bas, fajny śpiew Nico, taka trochę rozmarzona atmosfera całości, całkiem zgrabnie. Niestety to już wszystko, dalej jest tylko słabiej. „I'm Waiting for the Man”, nawet nie wiadomo kiedy zwrotka, kiedy refren, totalnie bezbarwnie. Lou już nie udaje, że potrafi śpiewać, po prostu gada sobie na tle prostego (żeby nie powiedzieć prostackiego), monotonnego podkładu. „Run Run Run” pachnie trochę rock and rollem, lekko żywszy, ale niestety nędzny refren mocno stępia ostrze. Co od razu rzuca się w uszy to słabiutkie umiejętności instrumentalistów. Pojawia się coś jakby solówka (?), ale obrazą byłoby nazwać to "coś" w ten sposób. „Heroin” - jeden z powodów dla których nie udało się tej płyty wypromować po premierze. Tekst utworu do milusich nie należy, jest co najmniej kontrowersyjny. Muzyka to znowu łagodne plumkanie, gdzieś w tle odzywają się mocniejsze bębny, jednak ascetyczna produkcja nie pozwala im mocniej zaznaczyć swojej obecności. Z czasem kawałek zaczyna momentami przyśpieszać, perkusja gra jakby dla siebie, nie patrząc na inne instrumenty, albo odwrotnie, to one maja głęboko w poważaniu perkę...Sam już nie wiem. Wszystko to za bardzo rozłazi się w wielu miejscach. „The Black Angel's Death Song”, znowu irytujaco-gadający Lou, jakieś psychodeliczne rzępoły w tle, wielce ciężkostrawny klocek. „European Son” to żywsze tempo i cicho dogadujący bas, niestety to wciąż dwa, trzy akordy na krzyż. No i znowu Lou nudzi swoją gadaniną, do tego po drodze instrumenty mocno się rozstrajają. Nic tu nie przykuwa uwagi, przeciwnie, zniechęca tylko, tak że pod koniec kawałka czuje się tylko zmęczenie, fizyczne i psychiczne... Uff, jakoś przebrnąłem, chyba długo jednak nie wrócę do tego "dzieła", no bo po co się męczyć? w końcu muzyka ma sprawiać przede wszystkim przyjemność, nie ból...

Wypada jeszcze wspomnieć o okładce, wielce kultowym dziele, chyba jeszcze bardziej znanym od zawartości samego krążka. Tak, żółty banan na białym tle, wielka, przełomowa, oryginalna sztuka...Litości. Oczywiście dziś nikt nie powie prawdy, że jest po prostu beznadziejna, no bo przecież to Andy Warhol, bóg pop-artu, no nie wypada... Dla mnie sztuka to jednak coś więcej niż nazwisko, sztuka powinna wyzwalać w człowieku jakieś głębsze odczucia duchowe, estetyczne. Tu jest tylko zażenowanie, no ale ja się pewnie nie znam...

Ocena 3/6




Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Recenzja: Smoulder - Violent Creed Of Vengeance (2023)

Recenzja: Scream Maker - "Land of Fire" (2023)

Recenzja: Saxon - Carpe Diem (2022)