Recenzja: Herzel - Le dernier rempart (2021)

Ten rok nie powala jeśli chodzi o jakość nowych płyt z muzyką heavy metal. Co prawda ukazuje się sporo pozycji, często mocno chwalonych przez rzesze fanów, ale jak dla mnie większość z nich to płyty "na raz", co na pewno nie jest zjawiskiem pozytywnym. Ciągle słyszę albumy powielające po raz tysięczny te same patenty i schematy, nawet o włos nie wychylające się z bezpiecznego poletka. Wciąż jestem przez to niesamowicie głodny płyt, które pokażą coś naprawdę wartościowego (przede wszystkim swojego), do czego będę wracał z wypiekami na gębie.

Niespodzianie usłyszałem gdzieś o francuskim Herzel i ich debiutanckim albumie "Le dernier rempart". Muzyka miała być podobno kapitalna, no i do tego wokalista śpiewający w ojczystym języku. Nie mogłem przejść obojętnie obok takich informacji. Szybko zakupiłem album i już przy pierwszym odsłuchu zostałem fanem zespołu.

Od początku pierwszego utworu ("Maîtres de l'océan") człowiek podświadomie czuje, że będzie mieć do czynienie z niebanalną muzyką. Kawałek rozpoczyna świetna melodia i kapitalny wokal. Przyznaję, nie spodziewałem się, że francuski może zabrzmieć aż tak interesująco. Oczywiście dobrze znam i cenię stare albumy Sortilège czy Blaspheme, ale nigdy nie byłem do końca przekonany jeśli chodzi o francuskie liryki. Miło, że w końcu się przekonałem :) 

Od razu rzuca się w uszy wielka dbałość o aranżacje. Mamy tu liczne zmiany tempa i nastroju. Co chwila pojawia się jakiś fajny motyw melodyczny, kolejny ciekawy riff czy następuje zmiana linii wokalnej. "La flamme" atakuje bardziej zadziornymi gitarami, na tle których pląsają mini sola. Cały czas sporo fajnego dzieje się w tle, nawet w monecie kiedy główne skrzypce przejmuje wokal. Ilość kapitalnych motywów może przyprawić o szybsze bicie serducha każdego heavy maniaka. Instrumentalny "Le dernier rempart" powala obłędną wręcz melodią wygrywaną na pomorcie (dawnym instrumencie czasów średniowiecza) i pięknie dogadującą gitarką. Naprawdę szkoda, że jest tak króciutki, bo mógłby się nigdy nie kończyć.

Pierwsze takty "Berceau de cendre" to gitara akustyczna, by za chwilę czarować solem wygrywającym melodię znaną z jakiegoś spaghetti westernu (??). Zabijcie mnie, ale nie jestem sobie w stanie skojarzyć teraz skąd dokładnie znam ten motyw, ale to chyba dzieło Morricone? Jeśli się mylę to proszę o sprostowanie. Z każdą chwilą trwania kawałka gitara nabiera mocy, wygrywając wciąż to nowe wspaniałości, także takie o lekko średniowiecznym zabarwieniu. Po chwili wchodzi już bardziej heavy metalowa maszyna, wciąż jednak instrumentalnie sporo się tam dzieje. "L'épée des dieux" zaczyna się miarowym riffem, który po chwili oczywiście się zmienia, mocno przyśpiesza, ale w momencie wejścia wokalu znowu zwalnia i toczy się miarowo w średnim tempie. Co chwila pojawia się kolejna fajna melodia, jakieś przełamanie, nowy riff. Nie ma mowy o nudzie, prawdziwe cudeńko.

Kończący krążek "L'ultime combat" czaruje od początku fantastyczną melodią gitarową. Nawet nie wiadomo kiedy już sobie ją nucimy pod nosem. Zaraz wchodzi sympatyczna galopadka, ale tak jak w przypadku pozostałych numerów z krążka, co chwila przełamywana jest kolejnymi zagrywkami, czy to obłędnym motywem muzycznym czy też kolejnym fantastycznym riffem. Na koniec dostajemy jeszcze raz fragment wariacji na temat motywu Morricone i to już niestety koniec tej wspaniałej płyty.

Podoba mi się produkcja krążka. Nie jest sterylna (choć każdy instrument doskonale słyszalny), nie jest też potężna ani nowoczesna. Jest za to odpowiednia dawka surowości, czuć też w niej dużo takiego winylowego ciepła, znanego z płyt heavy z lat 80-tych.

Okładka też przykuwa uwagę, niby to tylko rycerz z mieczem przy zburzonym zamkowym murze, ale podany w taki sposób, że nie czuje się kolejnego klonu Manowar czy Manilla Road.

Album jest bardzo króciutki, raptem 36 minut, aż prosi się o jakieś dodatkowe 10 minut. Z drugiej strony może to i dobrze, dzięki temu nie ma szans na najmniejsze znudzenie tym materiałem. Jeśli więc gdzieś zobaczycie ten krążek, nawet chwilki się nie wahajcie. Musicie go mieć!

Ocena 6/6



Komentarze

  1. Płytę kupiłem w ciemno, nie słuchawszy wcześniej ani jednego dźwięku, za okładkę. Nie zawiodłem się.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Liczę na nowy album w tym roku (ponoś nagrywają), bo debiutem naprawdę pokazali, ze stać ich na wiele ;)

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Recenzja: Smoulder - Violent Creed Of Vengeance (2023)

Recenzja: Scream Maker - "Land of Fire" (2023)

Recenzja: Saxon - Carpe Diem (2022)