Recenzja: Force of Evil - Force of Evil (2003)

 


Force of Evil to grupa, która powstała w 2002 roku. Działała bardzo krótko, bo zaledwie do roku 2006. Pozostawiła po sobie dwa albumy. Dziś zajmę się pierwszym z nich, zatytułowanym po prostu "Force of Evil". Nazwa zespołu zapewne wielu osobom nie powie zbyt wiele. Sam byłem mocno zaskoczony, kiedy przypadkowo trafiłem na ten album. Kto więc stoi za tą nazwą ?? To panowie Michael Denner (!!!), Hank Shermann (!!!), Bjarne T. Holm (!!!), Hal Patino (!!!) oraz Martin Steene (!!!). Prawda, że nazwiska brzmią znajomo ?? Oczywiście, przecież to 3/5 składu Mercyful Fate, jeden gość z bandu Kinga Diamonda (Patino), a na dokładkę wokalista Iron Fire (Steene). Skład robi więc ogromne wrażenie. A jak jest z muzyką ? To chyba łatwo odgadnąć jeszcze przez włożeniem płyty do odtwarzacza. Krążek mógłby spokojnie stać obok płyt Mercyful Fate z lat 90-tych i na pewno nie odstawałby jakoś mocno na minus. Oczywiście Steene wokalnie nie może się równać z Diamondem, na szczęście jednak nie próbuje zbytnio go naśladować (bo i nie ma do tego predyspozycji), ale w tych partiach śpiewanych nisko oraz środkiem potrafi przemycić sporo Kingowych patentów, głównie w postaci tych chorych, miejscami teatralnych wręcz wokaliz, to na pewno się wokaliście udało. 

Muzycznie to taki brat bliźniak MF, czyli z głośników wylewa się tonami mrok i niepokój, cała masa gitarowych riffów i bezkresne morze solówek. Przeważają średnie tempa, choć czasem robi się bardziej Sabbathowo. Weźmy taki "Samhain". Bardzo wolny, posępny początek, po chwili wchodzi kapitalny kroczący riff. Oczywiście panowie Shermann i Denner nie byliby sobą, gdyby kawałek oparli na jednym riffie. Mamy więc tu ich całą gamę, zarówno tych walcowatych, jak i bardziej żywiołowych. Mocno Sabbathowy jest też "Fountain of Grace". Zaczyna się spokojnie od fajnego sola. W środku oczywiście masa doskonałego gitarowego mieszania (świetne sola!!!) i chorych wokali. Atmosfera jest gęsta i bardzo przytłaczająca. "Misery Man" z kolei jest chyba najbardziej wyrazisty w zestawie, chwytliwy wręcz. Zawiera też naprawdę świetne partie solowe, no ale to już norma jeśli chodzi o Michaela i Hanka.

Na uwagę zasługuje także "Eye of the Storm", wiedziony kapitalnym, złowrogim riffem. Sporo przyjemnych gitar mamy też w tle. Steene stara się śpiewać w bardziej diaboliczny sposób. Pojawia się też dobre solo (choć niestety bardzo krótkie). Dla mnie chyba najlepszy na albumie jest jednak "Eternity", zaczynający się spokojną, piękną partią gitary. Mamy w nim cały kalejdoskop wspaniałości. Obok lirycznych zwolnień co chwilę pojawiają się fragmenty, gdzie dominują masywne, wgniatające w glebę wiosła i kapitalne solówki. Naprawdę niezwykły kawałek.

Podobać może się także "Demonized" (szybsze tempo i genialne solo) oraz "Under the Blade" (fajny chwytliwy riff plus masa mini solówek w tle). Żeby jednak nie było tak słodko, jest tu też trochę mniej przekonujących rzeczy. Takie "Hell on Earth", "Mindbreaker" czy "The Calling" nie wyróżniają się jakoś szczególnie, szybko przelatują przez uszy, nie pozostawiając po sobie wyraźnego śladu. Niby wszystko tam hula jak należy, jest masa gitarowego wymiatania, ale jednak za mało w tym wszystkim chwytliwości. Oczywiście nie ma też mowy o porażce, to po prostu słabsze kawałki, ale w morzu doskonałych kompozycji nie uwierają zbyt mocno.

Naprawdę warto poznać ten album, gwarantuję że przypadnie do gustu wszystkim fanom mrocznego heavy metalu, przede wszystkim jednak wszystkim maniakom Mercyful Fate.

Ocena 5/6



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Recenzja: Smoulder - Violent Creed Of Vengeance (2023)

Recenzja: Scream Maker - "Land of Fire" (2023)

Recenzja: Saxon - Carpe Diem (2022)