Recenzja: UFO - Phenomenon (1974)

 

UFO to jeden z największych zespołów w historii hard rocka. Z drugiej strony zawsze wydawało mi się, że większość fanów tej muzyki zna zespół tylko pobieżnie. Dziwne to o tyle, że przecież band nagrał masę wielkich płyt w swojej karierze, mało tego, ciągle jest aktywny na scenie (choć muzycy ogłosili jakiś czas temu zakończenie kariery). UFO zaczynało w końcu lat 60-tych, grając początkowo słabo przyjmowany space rock, by na swojej przełomowej, trzeciej płycie z 1974 roku zaserwować diametralnie inną muzykę. To właśnie album "Phenomenon" zmienił wszystko. Zespół został wreszcie zauważony i należycie doceniony. Nic dziwnego, z płyty bije po prostu niesamowita aura. Od razy rzuca się też w uszy większa przebojowość i pozytywna energia unosząca się nad kompozycjami. Trudno to wytłumaczyć, ale zawsze jak słucham tego krążka gęba sama mi się śmieje od ucha do ucha. 

Mimo, że muzyka w stosunku do poprzedniej płyty została mocno uproszczona i posiada bardziej zwięzły charakter, to przy pierwszym odsłuchu może nieco zaskoczyć swoją...łagodnością. Tak, to nie żart. Płyta mimo, że poruszającą się w konwencji klasycznego hard rocka, przepełniona jest w sumie dość spokojnymi utworami.

Już sam początek w postaci "Oh My" jest tego najlepszym przykładem. Na próżno szukać tu riffowej jazdy, jednak nie przeszkadza to w niczym. Podobnie jest z kolejnym utworem "Crystal Light", który zamiast gitarowej nawałnicy czaruje niesamowicie ciepłą melodią i cudownie rozmarzonym śpiewem Mogga. Tak naprawdę dopiero utwór nr 3 pokazuje nowe oblicze UFO. Mowa oczywiście o "Doctor Doctor", największym hicie tej płyty i jednym z największych hitów całego rocka. Najpierw łagodny początek, za chwilę szalona gitarowa galopada, następnie pełen pasji śpiew, do tego jeszcze niesamowicie nośny refren i solo, doprawdy kapitalny utwór! Największe chyba wrażenie robi jednak na mnie kołyszący "Space Child", ze wspaniałą, czarującą gitarą Michaela Schenkera, po prostu coś wspaniałego! Utwór od razu zapada głęboko w pamięć i zostaje tam na zawsze, zapewniam! Jeśli ktoś uważa, że wciąż za dużo tu łagodnego grania, to szybko zostanie rzucony o glebę przy mocarnym "Rock Bottom". Utwór wiedziony jest kapitalnym, zadziornym riffem. W pewnym momencie wchodzi długie, rozbudowane solo, robi się spokojniej, jednak pod koniec ponownie uderza rozpędzona gitara. Kolejny legendarny utwór w dorobku zespołu. I taka jest właśnie ta płyta. Łagodne, naprawdę piękne utwory (cudowny "Time on My Hands") przeplatają się z bardziej riffowymi kawałkami (choćby fantastyczny "Queen of the Deep" kończący album). Na uwagę zasługuje wspominana tu kilka razy gitara Schenkera, jednego z wirtuozów instrumentu, wielbionego przez fanów za wspaniałe dokonania zarówno z UFO jak i z solowych projektów (najbardziej znany to MSG). Michael ma niebywałą lekkość tworzenia świetnych partii gitarowych, pełnych niesamowitych dźwięków, przepełnionych charyzmą. To zdecydowanie najlepszy gitarzysta, jaki grał w tym zespole. Szkoda tylko, że odchodził z zespołu tyle razy, że aż trudno to zliczyć...

Omawianym krążkiem UFO wzbiło się naprawdę wysoko i przez kilka kolejnych lat dumnie tam szybowało. Zmieniło się to po pierwszym odejściu Schenkera (w 1978 roku), choć jeszcze co najmniej 2 kolejne płyty (nagrane na początku lat 80-tych bez niego) należą do największych osiągnięć zespołu...no przynajmniej artystycznie, gdyż nie cieszyły się już takim powodzeniem jak krążki z lat 70-tych. W następnych latach bywało różnie, raz gorzej ("Misdemeanor"), raz lepiej (wprost fenomenalny "Walk on Water" nagrany ponownie z Schenkerem), jednak po ostatecznym odejściu gitarzysty, UFO nie potrafiło już (mimo dość ciekawych kolejnych albumów) wrócić na orbitę.

Podsumowując. "Phenomenon" to jedno z arcydzieł hard rocka, pełne wspaniałych, porywających, różnorodnych utworów. Mimo, że to album studyjny człowiek czuje przez cały czas trwania płyty niesamowitą, spontaniczną wprost energię, tak jakby uczestniczył właśnie w koncercie. Polecam gorąco!! 

Ocena 6/6




Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Recenzja: Smoulder - Violent Creed Of Vengeance (2023)

Recenzja: Scream Maker - "Land of Fire" (2023)

Recenzja: Saxon - Carpe Diem (2022)