Recenzja: Warlord - The Holy Empire (2013)


Wczorajszy news o śmierci Billa Tsamisa mocno podciął mi skrzydła. Od lat czekałem na kolejny album Warlord, wciąż marząc o nowych, pięknych dźwiękach od zespołu. Niestety, albumu już nigdy nie będzie...

Rozmyślając na ten przykry temat, poczułem silną potrzebę napisania kilku słów o jakimś wcześniejszym krążku, na którym geniusz Tsamisa lśniłby pełnym blaskiem. Padło na "The Holy Empire", to chyba najlepsza rzecz jaka wyszła spod paluchów Tego wielkiego kompozytora i gitarzysty. Płyta ukazała się w 2013 roku, po 11 latach od poprzedniego wydawnictwa zespołu, genialnego "Rising Out of the Ashes". Przez te lata niewielu chyba spodziewało się, że Warlord jeszcze wróci do żywych, na szczęście potrzeba komponowania i nagrania efektów prac była w Billu na tyle silna, że nazwa zespołu jeszcze raz pojawiła się na ustach wszystkich fanów klasycznego metalu. Tsamis tym razem nie skorzystał z pomocy Joacima Cansa (Hammerfall) jako wokalisty, zamiast niego zatrudnił starego kumpla, który przez krótki czas śpiewał w Warlord jeszcze w latach 80-tych. Mowa oczywiście o Richardzie M. Andersonie. Składu dopełnił Philip Bynoe na basie no i oczywiście Mark Zonder na perkusji, przyjaciel i stały muzyczny współpracownik Billa. Materiał, który znalazł się na albumie nie był nowy, tylko dwa utwory to dzieła napisane współcześnie, reszta powstała w przeszłości, ale dopiero teraz wszystkie z nich wylądowały na płycie Warlord. Wcześniej część mogliśmy słyszeć na demach lub na wydawnictwach projektu Lordian Guard.

Pamiętam jak zespół przed premierą nowej płyty udostępnił 30 minutowy medley wszystkich utworów. Przy pierwszym odsłuchu takiego "teasera", szczęki szukałem po podłodze godzinami...Nigdy nie zapomnę tych "ciar" wielkości Himalajów na plecach, tej ekscytacji na każdy kolejny, genialny motyw melodyczny, na każde niesamowite solo, na każdy riff...Niestety realia polskie spowodowały, że album musiałem zamówić sobie w Grecji, u nas jeszcze przez kilka kolejnych lat nie można było dostać płyty w sklepach...

Gdy nadszedł dzień odwiedzin listonosza, trzęsącymi łapskami wepchnąłem świeżutki album do odtwarzacza i... przepadłem na zawsze :) Już pierwszy riff otwierający "70.000 Sorrows" pokazał, że mamy do czynienia z najprawdziwszym geniuszem muzycznym. Naprawdę, trudno opisać słowami to co się wyprawia w tym numerze. Melodie, zmiany nastroju, zwolnienie w środku, podniosła, smutna kocówka. Tego trzeba posłuchać. Tak nie grał i grać nie będzie nikt inny...A przecież to dopiero początek muzycznej uczty, przed nami niemal godzina czystej magii. Jako drugi w kolejności pojawia się "Glory", od razu atakujący piękną gitarową melodią. Duże wrażenie robi łagodna zwrotka z kapitalnym, ciepły wokalem Andersona, podpartym klawiszowymi plamami. W środku oczywiście piękne sola gitarowe, no i wspaniały, podniosły refren. Co za kawałek. Gdy już wydaje się, że nic wspanialszego być nie może, dostajemy "Thy Kingdom Come", kolejną najprawdziwszą perłę. Refren to znowu mistrzostwo galaktyki, melodia gitarowa, klimatyczne zwolnienia, piękne klawisze w tle, boskie solo... człowiek dosłuchuje kawałka na kolanach. Czysty geniusz! "City Walls Of Troy" atakuje z kolei całkiem innym klimatem. To chyba też jeden z najstarszych kawałków Warlord, pamiętający czasy drugiego demo (1981 rok). W porównaniu z poprzednimi utworami, ten brzmi niesamowicie surowo, wiedziony jest kroczącym gitarowym riffem, bardzo zadziornym, mającym niezwykle złowieszczy charakter. Klasa! "Kill Zone" zaskakuje jeszcze bardziej. Potężny, monumentalny utwór, zdecydowanie najmocniejszy na albumie i jedyny zaśpiewany przez Gilesa Lavery, który po wydaniu albumu zastąpi Ricka na stanowisku wokalisty. To z Gilesem Warlord zawitał na koncerty m.in. do Grecji, no ale to historia na inną opowieść. "Kill..." zaczyna się odgłosem helikoptera, po chwili wchodzi potężny, złowrogi riff, podbity perkusją i ścianą klawiszy, miazga totalna. Utwór niemal power metalowy. Giles śpiewa bardziej zadziornie, podobno to było powodem, dla którego śpiewa w tym utworze. Rick ponoć nie podołał... Kolejny utwór, "Night Of The Fury" to powrót do klimatów z początku albumu. Znowu mamy rozmarzone melodie i podniosłą aurę. Kolejny piękny song, w którym w kapitalny sposób klawisze podbijają gitarowe melodie. Mrok wymieszany z czystym pięknem, jedyny i niepowtarzalny Warlord. Pod koniec utworu pojawia się kobiecy głos, przyznam jednak że ten krótki fragment to jedyny zgrzyt jaki znajduję na albumie. To kobiece zawodzenie burzy fenomenalny nastrój wypracowany przez kompozycję, no ale jeśli Bill uznał, że będzie pasował, to ok, niech Mu będzie :) Następny w kolejności, "Father" to kolejny "klimaciarz", z rozmarzonym śpiewem Andersona i czarującą, cudowną, wprost magiczną gitarą Tsamisa. Kawałek uspokaja, ale to tylko cisza przed burzą. Jest przecież jeszcze tytułowy "The Holy Empire", prawdziwe opus magnum albumu, 12 minutowy majstersztyk epickiego metalu. To co znajdziemy w tym kawałku...ehhh, tego po prostu nie da się opisać słowami, tego trzeba posłuchać. Aranżacja i wykonanie to po prostu szczyt szczytów, nie da się zrobić tego lepiej. Łagodny wstęp, chórki, dzwony, niby średniowieczna melodia, kilka uderzeń perkusji i pojawia się jeden z najwspanialszych riffów gitarowych jakie stworzył człowiek. Potem mamy cały festiwal genialnych motywów melodycznych, przeplatanych chórem, i kolejnymi, coraz bardziej niesamowitymi solami gitary. To co wyczynia tu Tsamis...ludzie!! To nie do opisania !! I jeszcze na koniec, gdy pojawia się łagodne wyciszenie z delikatną melodią i wydaje się nam że album za chwilę się skończy, niepodziewanie pojawia się żywszy perkusyjny rytm i wchodzi przepotężny, kroczący motyw gitarowy, podbity monumentalnymi klawiszami. Polecam słuchać głośno, ściany po prostu chodzą razem z muzyką. To jeden z najlepszych finałów jakie słyszałem kiedykolwiek. Po takim zakończeniu nie ma innej możliwości jak tylko załączyć całość jeszcze raz.

Od strony produkcyjnej album przestawia się fenomenalnie. Potężny i czysty sound, z doskonale słyszalnymi wszystkimi instrumentami, z idealnie wyważonymi proporcjami miedzy nimi. Cudo! Wszyscy muzycy również spsiali się wspaniale. Tsamisa chwaliłem wiele razy, nie można jednak pominąć cudownego basu Philipa Bynoe, słyszalnego dosłownie w każdym momencie, no i perkusji...nie mam słów żeby opisać geniusz Marka Zondera. Posłuchajcie choćby talerzy w "70.000 Sorrows", czy kanonad i zawiłych technicznych łamańców w utworze tytułowym. Nie na darmo Mark przez lata grał w Fates Warning, prog metalowej legendzie. Richard M. Anderson jako wokalista pokazał również wielką klasę, idealnie oddając emocje drzemiące w kompozycjach.

Ok, żeby nie przynudzać, kończę moje przydługie wywody. Warlord to zespół, którego twórczość po prosu TRZEBA znać, a takie albumu jak "The Holy Empire" MUSZĄ stać na Waszych półkach.

Ocena 6/6





Komentarze

  1. Pełna zgoda. Najlepszy Warlord. No i te teksty! Co do nowego albumu, ma być w tym roku, ale mam mieszane uczucia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też mam mieszane uczucia, zwłaszcza że udostępniony utwór mnie nie ruszył. Nie ma w nim w ogóle tej wrażliwości Tsamisa, która była najważniejsza w muzyce Warlord. Brzmi jak utwór jakiegokolwiek innego zespołu, ale na pewno nie ma tam nic z Warlord...

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Recenzja: Smoulder - Violent Creed Of Vengeance (2023)

Recenzja: Scream Maker - "Land of Fire" (2023)

Recenzja: Saxon - Carpe Diem (2022)