Annihilator, niedoceniana perła thrashu

Ostatnio zrobiłem sobie przebieżkę po wszystkich albumach Annihilatora, jednego z moich ulubionych zespołów. Skłoniło mnie to do napisania kilku słów, o tym bardzo niedocenianym thrashowym bandzie. Annihilator zawsze miał po górkę. No dobra, może na początku tak źle nie było, ale już od trzeciej płyty bywało różnie...ale po kolei.

Zespół od początku dowodzony jest przez charyzmatycznego Jeffa Watersa, fenomenalnego gitarzystę, świetnego kompozytora i jak się okazało w przyszłości - również całkiem dobrego wokalistę. Ten sympatyczny Kanadyjczyk, od początku dość twardą ręką (choć w wywiadach pozującego na dobrodusznego miśka) kierował losami zespołu, wymieniał hurtowo muzyków towarzyszących, zmieniał wokalistów. Często w prasie jak i w samych wywiadach z Jeffem, można natknąć się na info, że Annihilator to tak naprawdę Jego solowy projekt. Cóż, wiele faktów za tym przemawia, choćby to, że mimo wielu świetnych gitarzystów i basistów pojawiających się w składzie bandu, żaden nie zagrał na regularnym albumie zespołu. Oczywiście były jakieś tam wyjątki, jedno solo tu, jedno tam, czasem jacyś goście (album „Metal”), gro ścieżek gitary i basu jest jednak dziełem tylko i wyłącznie Watersa. Chłopina tylko na perkusji nie potrafi grać zadowalająco, stąd stała (no prawie) obecność perkusisty w składzie.

Band sformowany został w 1984 roku. W latach 80-tych Waters (z ówczesnymi kolegami) wypuścił kilka taśm damo. Na jednej zaśpiewał sam („Phantasmagoria"), na kolejnej („Welcome to Your Death”) wyręczył go John Bates, z kolei na ostatniej („Alison Hell”) pojawił się znany z debiutanckiego albumu Randy Rampage. Materiały te zawierają głównie kawałki znane z późniejszych płyt, czasem jeszcze pod pierwotnymi nazwami. Choć dema spotkały się z bardzo dobrym przyjęciem, prawdziwy przełom nastąpił wraz w wydaniem pierwszej dużej płyty - „Alice in Hell”. Niemal od razu okrzyknięto zespół prawdziwym objawieniem technicznego thrashu. Tak, technicznego, gdyż Waters zawsze miał ciągoty w kierunku muzycznej ekwilibrystyki, choć jego kompozycje nigdy nie popadały w wielominutowe, pokręcone do granic przyzwoitości beznamiętne kawałki, znane z płyt innych bandów, pałających się tym bardziej ambitnym odłamem thrashu.
Debiut przyniósł naprawdę wyśmienitą muzykę, pełną przede wszystkim kapitalnych partii gitarowych lidera. Choć 1989 rok nie był dobrym rokiem na debiut thrashowego albumu (większość wielkich bandów nurtu miała już wtedy po kilka klasycznych płyt na koncie), to jednak był na tyle interesujący, że wpisał się na stałe w historię ciężkiej muzyki. Od razu zdefiniował też styl zespołu. Stanowił doskonałe połączenie rozpędzonych, piekielnie precyzyjnych riffów, nienagannej techniki, szalonych solówek oraz niebanalnych melodii. Bardzo charakterystyczne dla zespołu stały się też melodyjne wtręty, często pojawiające się w najmniej spodziewanych momentach. Takie kawałki z debiutu jak „Alison Hell” czy „Word Salad” to dziś już bezsprzecznie thrashowy kanon. W końcowym rozrachunku trzeba jednak przyznać, że wokal odstawał trochę na minus, bo powiedzmy sobie szczerze - Randy nie był nigdy zbyt dobrym wokalistą, ot poprawny thrashowy krzykacz, ale bez szczególnej techniki, śpiewający w sumie dość monotonnie. Na szczęście (przynajmniej ja tak to widzę) szybko nastąpiła zmiana na tym stanowisku. Nowy nabytek, Coburn Pharr, spisywał się o wiele lepiej od poprzednika. Wprowadził też jeszcze więcej melodii do zespołu. Dobitnie pokazał to, wydany w 1990 roku, album „Never, Neverland”, który po prostu powala ! To zdecydowanie najlepszy album Watersa. Krążek aż kipi pomysłami, kapitalnymi solami, świetnym, melodyjnym wokalem, a przede wszystkim zawiera fenomenalne wręcz kompozycje, z „The Fun Palace” i „Road to Ruin” na czele. Ileż się tu dzieje dobrego, aż trudno to wszystko od razu ogarnąć. Album do dziś wymieniany jest jednym tchem obok największych dokonań thrashu.
Myślę, że to idealny krążek na pierwszy kontakt z tym gatunkiem muzycznym, albo dla tych, którzy nie mogą się do niego przekonać. Jeśli ktoś doceni krążek, śmiało może zacząć sięgać po inne, już bardziej agresywne rzeczy. Niestety Coburn Pharr także nie zagrzał długo miejsca na stołku wokalisty. Już w roku 1992 na tym stanowisku pojawił się Aaron Randall. Wraz z nim nastąpiły znaczne zmiany w samej muzyce. Watersowi zamarzyło się też chyba podbicie list przebojów, bo na kolejnym albumie („Set the World on Fire” z 1993 roku) obok thrashowych kawałków (fenomenalny utwór tytułowy), zamieścił także udaną balladę „Phoenix Rising”. Po części balladowy charakter ma również „Snake In The Grass”. W ogóle na całym albumie zdecydowanie więcej melodii niż bywało wcześniej, więcej łagodniejszych, bardziej rockowych dźwięków.
Album jednych do zespołu zniechęcił, innych (co ciekawe) wreszcie przekonał. Osobiście uważam ten krążek z jeden z jaśniejszych punktów w dyskografii Kanadyjczyków. Podobnie zresztą jak i kolejny, wydany w 1994 roku „Kill The King”. W tym czasie Waters został niemal sam na placu boju. Obok gitary i basu zajął się także partiami wokalnymi, i przyznam że wyszło to naprawdę kapitalnie. Do współpracy dokooptował sobie tylko perkusistę, Randy'ego Blacka i zajął się nowymi kompozycjami. Co od razu rzuca się w uszy to powrót do bardziej masywnych dźwięków, jednak myliłby się ten, kto myśli że jest tu ponownie czysty thrash. 
Co to, to nie. Waters nigdy nie narzekał na brak weny, nigdy też nie wchodził dwa razy do tej samej rzeki. Nowe kawałki były całkiem inne. Przede wszystkim więcej w nich mocy, więcej rytmicznych i kroczących partii, ale podanych z wielką dawką niemal heavy metalowej melodyki. Muzyka mocno zwolniła (pojawia się kolejna ballada „In the Blood”), choć oczywiście kiedy trzeba dalej grzeje mocno do przodu (choćby tytułowy „King of the Kill”).
Generalnie muzyka zaczęła brzmieć też bardziej surowo, mniej tu też muzycznych motywów, choć oczywiście daleko krążkowi do prostoty, czego przykładem choćby genialny, instrumentalny „Catch the Wind”, gdzie mamy całą masę świetnych, różnorodnych partii. Album spotkał się z dość dobrym przyjęciem prasy i fanów, choć okres dla muzyki thrashowej nie był najlepszy. Połowa lat 90-tych to czas prosperity grungu. Fani mocnych dźwięków coraz częściej zaczęli też spoglądać w stronę dziwacznych hybryd rapu z metalem, a także coraz lepiej radzącym sobie klimatycznym metalem, w którym królowała Anathema czy Paradise Lost. W tym samym roku na rynku pojawia się kapitalna wprost kompilacja różnych nagrań zespołu zatytułowana "Bag Of Tricks". Krążek zawiera całą masę różnorodnych nagrań koncertowych (kapitalne "W.T.Y.D."), demówek (kultowe "Phantasmagoria" i "Alison Hell") czy też kilka do tej pory nieznanych
utworów studyjnych ("Back to the Crypt" i "Fantastic Things"). Naprawdę każdy fan zespołu powinien zaopatrzyć się w to wydawnictwo. Waters pokazał wszystkim jak powinny wyglądać albumy kompilacyjne. Zero powtarzania do znudzenia wersji znanych z płyt, zero międlenia tego samego w kółko. Album to ponad 70 minut nieznanego (przynajmniej większości fanom) materiału. Niestety krążek ten (podobnie jak "Kill...") musiał w 1994 roku przepaść na rynku, ustępując miejsca nowszym trendom w muzyce. Jeff jednak nie poddaje się i dwa lata później nagrywa kolejny krążek, świetny „Refresh the Demon”. Album jeszcze bardziej surowy, choć w sumie bardzo podobny do „Kill...”. 
Skład personalny również bardzo podobny, z tą różnicą, że w kilku kawałkach pojawia się gitarzysta Dave Scott Davis, który obecny
był już w zespole w latach 89-90, choć jak na ironię nie zagrał wtedy żadnej nuty na genialnym „Never, Neverland”. Czemu więc teraz Jeff pozwolił mu pograć na albumie ? Nie mam pojecie. Album przedstawia się naprawdę bardzo przyzwoicie. Takie kawałki jak tytułowy "Refresh The Demon", "Syn. Kill 1", fenomenalny "A Man Called Nothing" czy niezwykle chwytliwy "Hunger" naprawdę stawiają ten krążek wysoko w dyskografii bandu. Krążek nie spotkał się pierwotnie niestety z jakimś wyjątkowo dobrym odzewem, zdecydowanie potrzebował wielu lat, aby fani w pełni go docenili. Dziś uważany jest za klasyka, choć oczywiście tradycyjnie zagorzali zwolennicy zespołu nie mają o nim najlepszego zdania,w końcu liczy się tylko "Alice..." i "Never..." ;).
W tym samym roku Watres wydaje jeszcze album koncertowy, zawierający jednak materiał z lat 89-90, z czasów pierwszych dwóch albumów. Bardzo przyjemne to wydawnictwo, zawierające wszystko co najlepsze z tych krążków. Cieszy oczy również okładka, na której Alicja przedstawia się zdecydowanie dojrzalej niż dotychczas ;) W kolejnym roku działo się u Watersa różnie, problemy osobiste (rozwód) nie pozostały bez wpływu na Annihilator. W 1997 roku wychodzi „Remains”, chyba najbardziej znienawidzony przez fanów krążek projektu. W tym krótkim momencie Jeff wypiął się na wszystkich, nawet perkusja jest jego dziełem, choć nie jest to zwykły instrument. Ścieżki nagrał bowiem...automat perkusyjny. Krążek brzmi cholernie surowo, mocno ociera się o industrialne granie. Pojawiają się niemal mechaniczne, miejscami bardzo monotonne riffy. Przyznam, że krążek nie powala.
Jest tu co prawdą trochę niezłego grania, choćby marszowy "Sexecution", czy bliski poprzednim albumom "I Want". Niestety są też ewidentne gnioty, jak totalnie eksperymentalny "Bastiage". Mimo wszystko lubię czasem go posłuchać, ale nie jest to dzieło, którego słucha się w wypiekami na twarzy. W którymś momencie pojawia się mocne znużenie tym materiałem. Sam Waters chyba zdał sobie sprawę, że zabrnął w ślepą uliczkę, dlatego też przygotował dla fanów niemałą niespodziankę. W 1999 roku pojawiła się prawdziwa petarda w postaci fenomenalnego „Criteria for a Black Widow”, nagranego w składzie znanym z ...”Alice In Hell”.
Tak, na stanowisku wokalisty pojawił się ponownie Randy Rampage, a za garami usiadł Ray Hartmann. Powstał materiał mocno nawiązujący do debiutu, choć jak dla mnie o wiele bardziej interesujący (!!). Przede wszystkim więcej tu melodii, więcej kapitalnych, melodyjnych partii gitar. Oczywiście nie brak i agresji, choć ona przejawia się głównie w wokalu Randego. To chyba na tym albumie w pełni rozkwitła, charakterystyczna dla Watersa, zabawa w autocytaty, choć obecna była (w mniejszych dawkach)  także na wcześniejszych wydawnictwach. Dzięki tym zabawom Jeffa, na każdym albumie formacji możemy wychwycić znajome motywy gitarowe, wykorzystane już wcześniej. Zawsze jednak podane są w nieco inny sposób, czego tu najlepszym przykładem jest „Back to the Palace”, nawiązujący do wielkiego klasyka z „Never, Neverland”. "Criteria..." aż kipi pomysłami, kapitalnymi zagrywkami gitary, to prawdziwa kopalnia hitów. Brzmienie znowu stało się soczyste, w kąt poszły patenty znane z industrialnego „Remains”. Krążek spotkał się z niesamowicie ciepłym przyjęciem, dlatego też dziwiła wszystkich kolejna wokalna zmiana. Po roku w zespole nie było już śladu po Randym, na jego miejsce zostaje przyjęty Joe Comeau. Już z nim w składzie pojawia się w 2001 roku niesamowity „Carnival Diablos”. To kolejna petarda w dyskografii. Niesamowite jak płodnym artystą jest Waters. Krążek mimo, że z kolejnymi autocytatami, przedstawia się totalnie inaczej od poprzednika. Jest chyba jeszcze bardziej potężny brzmieniowo, bardziej zawiły technicznie i zarazem jeszcze bardziej urozmaicony. Obok niesamowitych thrashowych kopów w dupsko („The Perfect Virus”, „Denied”), pojawia się niesamowicie melodyjny hicior (tytułowy „Carnival Diablos”), a zaraz obok mamy potężny, niemal mechaniczny „Time Bomb” czy Maidenowy „Epic Of War”, choć tu "dziewicze" wpływy obecne są głównie za sprawą wokalu pod Dickinsona. No właśnie wokal. Śmiem twierdzić, że Comeau to najlepszy gardłowy, jaki
kiedykolwiek gościł w Annihilator. Jego niesamowite, bardzo różnorodne partie po prostu powalają. Raz jest dziki, raz cholernie melodyjny, raz staje się niemal kopią Udo Dirkschneidera, innym razem blisko mu do wspomnianego Dickinsona. Gość jest po prostu nieziemski. Zaskakujące to o tyle, że do tej pory znany był przede wszystkim jako...gitarzysta Overkill. Nagrał co prawda w 1988 roku, jako wokalista, fajny krążek z Liege Lord („Master Control”), jednak to dopiero w załodze Watersa, w pełni pokazał swoje potężne możliwości. To był dobry czas dla zespołu, dwa genialne albumy przywróciły wiarę starych fanów w zespół choć... no właśnie, tu się na chwilę zatrzymam. Warto dodać trzy grosze o tych fanach. Nie mam pojęcia dlaczego, ale w rozmowach z wyznawcami zespołu, niemal zawsze słyszy się, że liczą się dwa pierwsze albumy, a potem to już słabawo, z niewielkimi przebłyskami. Cóż...nigdy się nie zgodzę z taką opinią. Waters nagrał cała masę kapitalnych płyt, spokojnie stojących na tej samej półce co „Alice...” i „Never...”. Taki sam los spotkał zarówno "Criteria..." jak i "Carnival...". Mimo, że oba krążki zawierają wprost genialny materiał, nie spotkały się z należną im chwałą. Niby w recenzjach jest ok, czasem bardzo dobrze, to jednak wciąż większość fanów (a może trzeba napisać "fanów" ??) powtarza od lat te same bzdury; "to już nie to co kiedyś"... Co mogło zaskoczyć nie jednego, Comeau zaśpiewał także na kolejnym albumie, zatytułowanym „Waking the Fury” i wydanym już rok później (2002).
Album znowu zaskoczył, niestety in minus. Przede wszystkim znowu zrobiło się trochę monotonnie (choćby rozpoczynający album "Ultra-Motion"). Kawałki są prostsze, bardziej bezpośrednie, jest większa agresja, w tym przypadku tytuł krążka doskonale oddaje jego zawartość. Niektórzy zarzucali nawet Watersowi pójście w stronę new metalu. Cóż, może coś jest na rzeczy, jednak na szczęście nie przekroczył tej mało fajnej (jak dla mnie) granicy. Wciąż jest tu thrash, jednak podany dużo bardziej nowocześnie. Nie zabrakło oczywiście mrugnięcia oczkiem do fanów w postaci autocytatów (znajome sola w "My Precious Lunatic Asylum"). Przyznam, że lubię ten krążek, choć brakuje mi w nim wcześniejszej melodii i bardziej urozmaiconych partii wokalnych (co szczególnie zaskakuje biorąc pod uwagę wszechstronność
Comeau). Niestety w kolejny roku wokalista odchodzi z zespołu i podąża swoją ścieżką. Na szczęście nagrywa jeszcze z Watersem koncertowy, podwójny album „Double Live Annihilation”. Krążek dodajmy znakomity !! Znajdziemy na nim wszystko co najlepsze w twórczości zespołu, przede wszystkim killerskie wersje "Denied", "King of the Kill", "Refresh the Demon" czy "Alison Hell". Niestety zaczyna się też okres chyba najmniej lubiany przez fanów, okres Dave'a Paddena na wokalu. Gość jest rekordzistą (poza samym Watersem) jeśli chodzi o nagrane płyty jako wokalista, piastował to stanowisko bowiem aż do 2014 roku. Pierwszy krążek z Paddenem, „All for You” z 2004 roku, nie spotkał się delikatnie mówiąc z dobrymi recenzjami. Zarzucano mu przede wszystkim, niepasujący do stylu zespołu wokal. Cóż, coś w tym jest na pewno. Dave często śpiewa w sposób charakterystyczny dla amerykańskich, new metalowych zespołów, zarówno w melodyjnych partiach jak i miejscami niezwykle agresywnym niemal ryku.
Na szczęście potrafi też pokrzyczeć typowo thrashowo, co będzie widoczne może bardziej na kolejnych płytach. Oczywiście sam „All for You” nie jest taki zły jak go malują. Sporo tu jednak fajnych kompozycji, a niektóre fragmenty (genialny, melodyjny gitarowy przerywnik w „Demon Dance”) po prostu powalają. Krążek zdecydowanie zyskuje po kilku przesłuchaniach, trzeba tylko podejść do niego bez uprzedzeń. Sporo się tu dzieje w gitarowych partiach, więc nie ma mowy o nudzie. Po prostu nie każdy wychowany na klasycznych odmianach metalu, potrafi zaakceptować te new metalowe wtręty. W 2005 roku pojawia się na rynku „Schizo Deluxe”, jeden z moich ulubionych krążków Watersa i spółki. To że jest lepiej pokazuje już fenomenalna okładka, jedna z lepszych w dorobku zespołu. Na albumie znajdziemy sporo fajnego gitarowego wymiatania. Zdecydowanie mniej tu new metalowych naleciałości, Padden śpiewa też o wiele lepiej, wpasowując się bardziej w styl zespołu. Czasem jest tu naprawdę agresywnie („Drive”), innym razem pojawia się dobrze znana melodyka („Something Witchy„).
Zaskakuje szczególnie „Invite It”, z kapitalnym środkiem, gdzie Padden śpiewa niemal heavy metalowo, do tego pojawia się tam kapitalna partia gitarowa. Podobać może się może także znakomity, ciężko kroczący „Like Father, Like Gun” czy wściekle wykrzyczane „Warbird”, z fajnym bujającym riffowaniem. Krążek nie miał może szczególnie dobrej prasy, ale jak dla mnie zasługuje zdecydowanie na miejsce wśród najlepszych wydawnictw formacji. Rok 2007 przynosi kolejną niespodziankę. Pojawia się album o niezwykle wyszukanym tytule...”Metal”. Niby nic nadzwyczajnego, nowy krążek Annihilator, ale...no właśnie. Krążek przepełniony jest gośćmi (!!), co nie zdarzało się do tej pory na albumach Watersa. W każdym kawałku mamy gościnny występ wysokiej klasy muzyka. I tak przykładowo w „Clown Parade” pojawia nam się sam Jeff Loomis, w "Downright Dominate" Alexi Laiho, w "Operation Annihilation" Michael Amott, a w takim „Couple Suicide” na wokalu słyszymy samą Angele Gossow. Oczywiście gości jest o wiele więcej, ale nie ma sensu ich tu wszystkich wymieniać.
Sam krążek mimo tylu muzyków, niestety nie przedstawia się jakoś wybitnie. Nie wiem, może człowiek spodziewał się po nim za dużo ?? To taki przyjemny średniak, z kilkoma fajnymi kawałkami (przede wszystkim „Operation Annihilation", zaśpiewany przez Watersa). Jako całość jednak nie porywa. Wstydu jednak również nie ma, można miło spędzić blisko godzinkę. Na pewno krążek zyskuje po latach. W momencie premiery sporo szumy było wokół niego, jaki to wielki powrót do klasyki, no i oczywiście chwalono szczególnie wpływ wielu gości na kompozycje. Krążek niestety nie wykorzystał całego potencjału tych wszystkich muzyków. Gdyby Waters dał im więcej swobody, albo np. zaprosił choć część z nich do wspólnego komponowania, moglibyśmy na pewno mówić wtedy o czymś wyjątkowym. Niestety dziś możemy sobie tylko pogadać, coby było gdyby :) Dwa lata później, w 2009 roku, pojawia się kolejny album koncertowy, zatytułowany "Live at Masters of
Rock". Bardzo sympatyczne to wydawnictwo, na którym ponownie zgromadzono najlepsze kawałki zespołu, w świetnych, bardzo żywiołowych wersjach. Wyjątkowo dobrze wypada tu Padden, śpiewający swobodniej niż na albumach studyjnych. Taki klasyki jak "Set the World on Fire" czy "Phantasmagoria", w Jego interpretacjach wypadają bardzo ciekawie. Warto podkreślić również fakt, że Dave na koncertach (na tym albumie również) z wielką swobodą obsługuje także gitarę rytmiczną. Widać, że pod okiem Watersa, z koncertu na koncert nabierał dużej wprawy w tej materii. Niestety na kolejny album trzeba było poczekać aż 3 latka. W 2010 roku pojawia się krążek o kolejnym ambitnym tytule - „Annihilator” :) Tym razem zabrakło gości, jest znowu po staremu. To też kolejny niesamowicie agresywny album, o czym mówi nam już niezwykle mroczna, wręcz przerażająca okładka.
Album o dziwo reklamowały...solówki. Tak, na albumie (przynajmniej w wersji wydanej jako specjalny Box) można dostrzec naklejkę z informacją, że jest ich tu aż 66. Przyznam, że trochę mnie to zaskoczyło, gdyż przy odsłuchu, większość z nich nawet nie zarejestrowałem. Są bowiem niestety przeważnie mało wyraziste. Do samego krążka długo się przekonywałem. Intensywność bijąca z muzyki, stosunkowo mało melodii i przewaga szybkich temp, zdrowo mnie zawsze męczyły. Po latach jednak bardziej doceniam album, potrafię dostrzec w nim więcej pozytywów. Na pewno od strony technicznej jest to pieprzona petarda, jednak właśnie przez niewielką dawkę melodii (chyba najwięcej jej w refrenie „Nowhere to Go”), nie do końca jestem usatysfakcjonowany. To naprawdę trudny krążek, trzeba dać mu więcej czasu. Na kolejny album („Feast”) znowu trzeba było czekać 3 lata. Jednak oczekiwanie się opłaciło, bo powstał fajny krążek. Ponownie więcej tu melodii („świetny „No Way Out”), choć również cała masa agresji (mocarny
„Deadlock”), ogólnie jednak sporo się tu dzieje i krążek zaliczam zdecydowanie do udanych. Wyróżnia się także okładka, ponownie niezwykle mroczna, przedstawiająca niewiastę (Alicję ??) raczącą się czyimś serduszkiem. Oczywiście także i ten album nie zwojował list przebojów, nie spotkał się także z wyjątkowo ciepłym przyjęciem. Recenzje były skrajnie różne, od ciepłych, chwalących głównie postępy wokalne Paddena, po wyjątkowo nieprzychylne, wręcz miażdżące, narzekające głównie na to..."że to już nie to co kiedyś" (skąd my to znamy?). Niestety w rok po wydaniu krążka, w 2014 roku, z zespołu odchodzi Dave Padden, co część fanów przyjmuje jako niezwykle dobrą nowinę. Piszę niestety, gdyż ja polubiłem chłopa, nie tylko za ciągły wokalny rozwój, ale przede wszystkim za wytrwałość, bo patrząc na przyjęcie go przez większość fanów, na pewno nie było mu łatwo... Fanów psioczących na Dave'a na pewno dodatkowo rozgrzał fakt, że Waters postanowił nie szukać już nowego wokalisty i samemu zająć się śpiewem. Cóż, zwolennicy „Kill...” czy „Refresh...” byli na pewno wniebowzięci. Długo wyczekiwany przez wszystkich album pojawił się w 2015 roku i nosił tytuł „Suicide Society”. Pierwsze co rzucało się w oczy to okładka, niemal czysto heavy metalowa. Do muzyki także zawitało więcej klasycznych heavy metalowych wpływów („Suicide Society” czy melodyjny „Snap”), choć oczywiście w dalszym ciągu przeważał thrash pełną gębą (choćby „My Revenge”).
Bardzo lubię ten krążek, sporo tu fajnych kawałków i muzycznych motywów, sporo fajnych solówek. Może w drugiej połowie jego trwania napięcie nieco siada, ale jednak w końcowym rozrachunku krążek na pewno można zaliczyć do tych bardziej udanych w karierze Watersa. Gość na prawdę świetnie wypada jako wokalista, to chyba do tego momentu najlepiej zaśpiewany przez Niego krążek. Oczywiście gitarowo to także (jak zwykle) mistrzostwo galaktyki, no ale do tego Jeff zdążył już wszystkich przyzwyczaić. Warto dodać, że dostępna jest dwupłytowa edycja, gdzie drugi krążek zawiera m.in. „The Ravenstreet Sessions”, czyli koncertowe kawałki zaśpiewane jeszcze przez Paddena. 
Rok 2017 przynosi kolejny niesamowity album kompilacyjny. Mowa oczywiście o "Triple Threat", wydanym w wersji dwóch płyt CD, albo jako samodzielne wydawnictwo albo z dodatkowym dyskiem DVD (lub Blu-Ray).
Na wszystkich nośnikach zamieszczoną całą masę wspaniałości. Pierwszy dysk CD zawiera koncert z festiwalu Bang Your Head, krążek nr dwa zatytułowany "Un-plugged: The Watersound Studios Sessions" to kapitalne akustyczne wersje hiciorów zespołu. Dodatkowy krążek wideo zawiera obie powyższe pozycje w wersjach z obrazem, a także krótki film dokumentalny. Naprawdę kapitalna rzecz, polecam wszystkim fanom (ale czy ktokolwiek z nich jeszcze nie zna ?). W tym samym roku Waters wypuszcza kolejny album studyjny, zatytułowany „For the Demented”. Znowu jest więcej agresji, choć oczywiście nie brakuje melodii czy kapitalnych wprost motywów gitarowych (fenomenalny, rytmiczny środek „Twisted Lobotomy”). Pojawia się niezwykła ballada („Pieces of You”), choć zapewniam, że jej tematyka do romantycznych nie należy (tytuł utworu potraktujcie dosłownie ;). Kolejny raz album spotkał się z mieszanymi opiniami. Dla części osób stanowił następny wspaniały krążek zespołu, dla innych ponownie było to "nie to co kiedyś". 
Ja tam lubię to wydawnictwo, choć podobnie jak w przypadku "Suicide...", druga połowa momentami zaczyna przynudzać, zlewających się trochę w jedno. Zdecydowanie za mało tu wyróżniających się utworów, dominują sympatyczne średniaczki, które jednak nie zostają w głowie na długo. Od czasu do czasu trzeba sobie je więc przypominać kolejnym odsłuchem. Rok 2020 przynosi ostatni jak na razie krążek bandu - „Ballistic, Sadistic”. Wciąż sporo w graniu zespołu agresji, ale także charakterystycznej melodyki. Naprawdę dużo dobrego można powiedzieć o tym krążku. Już otwierający „Armed To The Teeth” to strzał prosto w ryj. Charakterystycznie połamany, z chwilowo heavy metalową gitarą, stanowi idealną wizytówkę całej płyty. Nakręcono do niego mało ambitny teledysk, jednak występująca w nim niezwykle urodziwa niewiasta, rekompensuje straty...;). Sporo heavy metalowej melodyki pojawia się w „Psycho Ward” oraz w „Lip Service”, z kolei „I Am Warfare” zabija agresją, choć oczywiście i w nim nie zabrakło fajnej rytmicznej wstawki i dobrego sola. Ogólnie krążek na plus. Zebrał też sporo pozytywnych recenzji, zwłaszcza w Polsce co mnie osobiście
bardzo cieszy. Dość mam bowiem już tego wiecznego narzekania pseudo fanów, brędzlujących się przy dwóch pierwszych krążkach formacji, a opluwających wszystkie pozostałe. W związku z sytuacją na świecie (pandemia covid) śmiem przypuszczać, że brak tras koncertowych sprawi, że Waters wysmaży nowy krążek szybciej nić można się tego spodziewać. Mam nadzieję, że tak właśnie będzie, bo ja zawsze jestem niesamowicie głodny nowej muzyki tego gościa. Oczywiście jak zawsze album będzie zawierał solidną dawkę wysokooktanowego thrashu, wymieszanego z niezbędną dawką melodyki i tak lubianymi przeze mnie autocytatami, ale pewnym jest także, że znowu rozlegną się głosy "prawdziwych" fanów głoszących wszem i wobec, że "to już nie to samo co kiedyś"...

Komentarze

  1. Świetny band, rzeczywiście mocno niedoceniony. Jeff to gitarowy Bóg!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To prawda, choć ja zawsze od solówek bardziej ceniłem gitary rytmiczne w Jego wykonaniu. Mógłbym słuchać bez końca tych cholernie precyzyjnych partii ;)

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Recenzja: Smoulder - Violent Creed Of Vengeance (2023)

Recenzja: Scream Maker - "Land of Fire" (2023)

Recenzja: Saxon - Carpe Diem (2022)