W tym samym roku Watres wydaje jeszcze album koncertowy, zawierający jednak materiał z lat 89-90, z czasów pierwszych dwóch albumów. Bardzo przyjemne to wydawnictwo, zawierające wszystko co najlepsze z tych krążków. Cieszy oczy również okładka, na której Alicja przedstawia się zdecydowanie dojrzalej niż dotychczas ;) W kolejnym roku działo się u Watersa różnie, problemy osobiste (rozwód) nie pozostały bez wpływu na Annihilator. W 1997 roku wychodzi „Remains”, chyba najbardziej znienawidzony przez fanów krążek projektu. W tym krótkim momencie Jeff wypiął się na wszystkich, nawet perkusja jest jego dziełem, choć nie jest to zwykły instrument. Ścieżki nagrał bowiem...automat perkusyjny. Krążek brzmi cholernie surowo, mocno ociera się o industrialne granie. Pojawiają się niemal mechaniczne, miejscami bardzo monotonne riffy. Przyznam, że krążek nie powala.

Jest tu co prawdą trochę niezłego grania, choćby marszowy "Sexecution", czy bliski poprzednim albumom "I Want". Niestety są też ewidentne gnioty, jak totalnie eksperymentalny "Bastiage". Mimo wszystko lubię czasem go posłuchać, ale nie jest to dzieło, którego słucha się w wypiekami na twarzy. W którymś momencie pojawia się mocne znużenie tym materiałem. Sam Waters chyba zdał sobie sprawę, że zabrnął w ślepą uliczkę, dlatego też przygotował dla fanów niemałą niespodziankę. W 1999 roku pojawiła się prawdziwa petarda w postaci fenomenalnego „Criteria for a Black Widow”, nagranego w składzie znanym z ...”Alice In Hell”.

Tak, na stanowisku wokalisty pojawił się ponownie Randy Rampage, a za garami usiadł Ray Hartmann. Powstał materiał mocno nawiązujący do debiutu, choć jak dla mnie o wiele bardziej interesujący (!!). Przede wszystkim więcej tu melodii, więcej kapitalnych, melodyjnych partii gitar. Oczywiście nie brak i agresji, choć ona przejawia się głównie w wokalu Randego. To chyba na tym albumie w pełni rozkwitła, charakterystyczna dla Watersa, zabawa w autocytaty, choć obecna była (w mniejszych dawkach) także na wcześniejszych wydawnictwach. Dzięki tym zabawom Jeffa, na każdym albumie formacji możemy wychwycić znajome motywy gitarowe, wykorzystane już wcześniej. Zawsze jednak podane są w nieco inny sposób, czego tu najlepszym przykładem jest „Back to the Palace”, nawiązujący do wielkiego klasyka z „Never, Neverland”. "Criteria..." aż kipi pomysłami, kapitalnymi zagrywkami gitary, to prawdziwa kopalnia hitów. Brzmienie znowu stało się soczyste, w kąt poszły patenty znane z industrialnego „Remains”. Krążek spotkał się z niesamowicie ciepłym przyjęciem, dlatego też dziwiła wszystkich kolejna wokalna zmiana. Po roku w zespole nie było już śladu po Randym, na jego miejsce zostaje przyjęty Joe Comeau. Już z nim w składzie pojawia się w 2001 roku niesamowity „Carnival Diablos”. To kolejna petarda w dyskografii. Niesamowite jak płodnym artystą jest Waters. Krążek mimo, że z kolejnymi autocytatami, przedstawia się totalnie inaczej od poprzednika. Jest chyba jeszcze bardziej potężny brzmieniowo, bardziej zawiły technicznie i zarazem jeszcze bardziej urozmaicony. Obok niesamowitych thrashowych kopów w dupsko („The Perfect Virus”, „Denied”), pojawia się niesamowicie melodyjny hicior (tytułowy „Carnival Diablos”), a zaraz obok mamy potężny, niemal mechaniczny „Time Bomb” czy Maidenowy „Epic Of War”, choć tu "dziewicze" wpływy obecne są głównie za sprawą wokalu pod Dickinsona. No właśnie wokal. Śmiem twierdzić, że Comeau to najlepszy gardłowy, jaki

kiedykolwiek gościł w Annihilator. Jego niesamowite, bardzo różnorodne partie po prostu powalają. Raz jest dziki, raz cholernie melodyjny, raz staje się niemal kopią Udo Dirkschneidera, innym razem blisko mu do wspomnianego Dickinsona. Gość jest po prostu nieziemski. Zaskakujące to o tyle, że do tej pory znany był przede wszystkim jako...gitarzysta Overkill. Nagrał co prawda w 1988 roku, jako wokalista, fajny krążek z Liege Lord („Master Control”), jednak to dopiero w załodze Watersa, w pełni pokazał swoje potężne możliwości. To był dobry czas dla zespołu, dwa genialne albumy przywróciły wiarę starych fanów w zespół choć... no właśnie, tu się na chwilę zatrzymam. Warto dodać trzy grosze o tych fanach. Nie mam pojęcia dlaczego, ale w rozmowach z wyznawcami zespołu, niemal zawsze słyszy się, że liczą się dwa pierwsze albumy, a potem to już słabawo, z niewielkimi przebłyskami. Cóż...nigdy się nie zgodzę z taką opinią. Waters nagrał cała masę kapitalnych płyt, spokojnie stojących na tej samej półce co „Alice...” i „Never...”. Taki sam los spotkał zarówno "Criteria..." jak i "Carnival...". Mimo, że oba krążki zawierają wprost genialny materiał, nie spotkały się z należną im chwałą. Niby w recenzjach jest ok, czasem bardzo dobrze, to jednak wciąż większość fanów (a może trzeba napisać "fanów" ??) powtarza od lat te same bzdury; "to już nie to co kiedyś"... Co mogło zaskoczyć nie jednego, Comeau zaśpiewał także na kolejnym albumie, zatytułowanym „Waking the Fury” i wydanym już rok później (2002).

Album znowu zaskoczył, niestety in minus. Przede wszystkim znowu zrobiło się trochę monotonnie (choćby rozpoczynający album "Ultra-Motion"). Kawałki są prostsze, bardziej bezpośrednie, jest większa agresja, w tym przypadku tytuł krążka doskonale oddaje jego zawartość. Niektórzy zarzucali nawet Watersowi pójście w stronę new metalu. Cóż, może coś jest na rzeczy, jednak na szczęście nie przekroczył tej mało fajnej (jak dla mnie) granicy. Wciąż jest tu thrash, jednak podany dużo bardziej nowocześnie. Nie zabrakło oczywiście mrugnięcia oczkiem do fanów w postaci autocytatów (znajome sola w "My Precious Lunatic Asylum"). Przyznam, że lubię ten krążek, choć brakuje mi w nim wcześniejszej melodii i bardziej urozmaiconych partii wokalnych (co szczególnie zaskakuje biorąc pod uwagę wszechstronność

Comeau). Niestety w kolejny roku wokalista odchodzi z zespołu i podąża swoją ścieżką. Na szczęście nagrywa jeszcze z Watersem koncertowy, podwójny album „Double Live Annihilation”. Krążek dodajmy znakomity !! Znajdziemy na nim wszystko co najlepsze w twórczości zespołu, przede wszystkim killerskie wersje "Denied", "King of the Kill", "Refresh the Demon" czy "Alison Hell". Niestety zaczyna się też okres chyba najmniej lubiany przez fanów, okres Dave'a Paddena na wokalu. Gość jest rekordzistą (poza samym Watersem) jeśli chodzi o nagrane płyty jako wokalista, piastował to stanowisko bowiem aż do 2014 roku. Pierwszy krążek z Paddenem, „All for You” z 2004 roku, nie spotkał się delikatnie mówiąc z dobrymi recenzjami. Zarzucano mu przede wszystkim, niepasujący do stylu zespołu wokal. Cóż, coś w tym jest na pewno. Dave często śpiewa w sposób charakterystyczny dla amerykańskich, new metalowych zespołów, zarówno w melodyjnych partiach jak i miejscami niezwykle agresywnym niemal ryku.

Na szczęście potrafi też pokrzyczeć typowo thrashowo, co będzie widoczne może bardziej na kolejnych płytach. Oczywiście sam „All for You” nie jest taki zły jak go malują. Sporo tu jednak fajnych kompozycji, a niektóre fragmenty (genialny, melodyjny gitarowy przerywnik w „Demon Dance”) po prostu powalają. Krążek zdecydowanie zyskuje po kilku przesłuchaniach, trzeba tylko podejść do niego bez uprzedzeń. Sporo się tu dzieje w gitarowych partiach, więc nie ma mowy o nudzie. Po prostu nie każdy wychowany na klasycznych odmianach metalu, potrafi zaakceptować te new metalowe wtręty. W 2005 roku pojawia się na rynku „Schizo Deluxe”, jeden z moich ulubionych krążków Watersa i spółki. To że jest lepiej pokazuje już fenomenalna okładka, jedna z lepszych w dorobku zespołu. Na albumie znajdziemy sporo fajnego gitarowego wymiatania. Zdecydowanie mniej tu new metalowych naleciałości, Padden śpiewa też o wiele lepiej, wpasowując się bardziej w styl zespołu. Czasem jest tu naprawdę agresywnie („Drive”), innym razem pojawia się dobrze znana melodyka („Something Witchy„).

Zaskakuje szczególnie „Invite It”, z kapitalnym środkiem, gdzie Padden śpiewa niemal heavy metalowo, do tego pojawia się tam kapitalna partia gitarowa. Podobać może się może także znakomity, ciężko kroczący „Like Father, Like Gun” czy wściekle wykrzyczane „Warbird”, z fajnym bujającym riffowaniem. Krążek nie miał może szczególnie dobrej prasy, ale jak dla mnie zasługuje zdecydowanie na miejsce wśród najlepszych wydawnictw formacji. Rok 2007 przynosi kolejną niespodziankę. Pojawia się album o niezwykle wyszukanym tytule...”Metal”. Niby nic nadzwyczajnego, nowy krążek Annihilator, ale...no właśnie. Krążek przepełniony jest gośćmi (!!), co nie zdarzało się do tej pory na albumach Watersa. W każdym kawałku mamy gościnny występ wysokiej klasy muzyka. I tak przykładowo w „Clown Parade” pojawia nam się sam Jeff Loomis, w "Downright Dominate" Alexi Laiho, w "Operation Annihilation" Michael Amott, a w takim „Couple Suicide” na wokalu słyszymy samą Angele Gossow. Oczywiście gości jest o wiele więcej, ale nie ma sensu ich tu wszystkich wymieniać.
Świetny band, rzeczywiście mocno niedoceniony. Jeff to gitarowy Bóg!!
OdpowiedzUsuńTo prawda, choć ja zawsze od solówek bardziej ceniłem gitary rytmiczne w Jego wykonaniu. Mógłbym słuchać bez końca tych cholernie precyzyjnych partii ;)
Usuń