Recenzja: Jethro Tull - Aqualung (1971)


"Aqualung" zespołu Jethro Tull to dla mnie największy album w historii muzyki rockowej, od zawsze i na zawsze. W tym miejscu mógłbym już tak naprawdę zakończyć recenzję. Myślę jednak, że czytelnicy bloga (są tacy?) byliby zawiedzeni takim obrotem sprawy. Specjalnie dla nich, pociągnę temat dalej...

Ian Anderson zawsze nagrywał ciekawe płyty, zarówno przed "Aqualung", jaki i w późniejszych latach, jednak to właśnie tu zawarta jest prawdziwa kwintesencja tego znakomitego zespołu, czyli niesamowita mieszanka blues rocka, folku i prog rocka. Krążek uczynił z Jethro Tull wielką gwiazdę, której blask migotał (mocniej lub słabiej) przez kolejne 50 lat. Tak, właśnie tyle ma już dziś ten krążek, 50 lat! Niebywałe. Co ciekawe nie zestarzał się ani trochę, wciąż wywołuje ekstazę u kolejnych pokoleń słuchaczy.

Już pierwszy numer, tytułowy "Aqualung" dobrze zapowiada czego możemy się spodziewać dalej. Rządzi w nim kapitalny gitarowy riff, który jednak szybko ustępuje miejsca delikatnym dźwiękom gitar akustycznych i pianina. Po chwili kawałek znowu się rozpędza, wiedziony kapitalnym drivem, by w końcu uderzyć wspaniałym gitarowym solem. Z utworu bije jakaś niesamowita lekkość, swoboda wykonawcza i niesamowita wprost, spontaniczna energia. No właśnie, "spontaniczna energia", to dobre określenie dla całości. Krążek jest nią po prostu przesiąknięty do cna. Z kilometra czuć, że muzycy musieli być w kapitalnych nastrojach podczas sesji. Mógłbym się założyć, że nagrania przebiegły szybko i sprawnie, a muzykom z twarzy nie schodził uśmiech nawet na moment. Co prawda teksty niekoniecznie oddają ten luz, gdyż pełno w nich problemów nizin społecznych oraz krytyki zorganizowanej religii, jednak podane są w taki sposób, że współgrają z muzyką po prostu idealnie.

Nieważne czy weźmiemy na tapetę "Cross-Eyed Mary" (z cudownie bujającym riffem), rozmarzony, w pełni akustyczny "Mother Goose", rubaszny "Up To Me" (z obłędnym tematem na flecie) czy piękną miniaturkę "Cheap Day Return", z każdego dźwięku bije niesamowita lekkość i wszechobecny luz. No a przecież mamy tu jeszcze "My God" (z brawurowym solem fletu, podbitym dodatkowo męskim chórem), rozbuchany "Hymn 43" (z niesamowitą gitarą i masą fletowych zagrywek), z początku jazzujący "Locomotive Breath" (potem niesamowicie rytmiczny, z kolejnym obłędnym solem fletu), czy kończący całość "Wind Up", powolnie rozwijający się wśród akustycznych dźwięków, by w drugiej minucie przywalić pięknie zacinającą, rozpędzoną gitarą. Na wielu wydaniach pojawia się jeszcze m.in. "Lick Your Fingers Clean”, kolejna perła, idealnie pasująca do reszty kompozycji, gdyż w głosie Andersona słychać nawet śmiech, co jeszcze bardziej podkreśla luzacką atmosferę całości.

"Aqualung" to jeden z takich albumów, których można słuchać bez końca, setki, tysiące razy. Nie ma szans aby mógł się kiedykolwiek znudzić. Zapewniam, że po każdym odsłuchu zostawi Was z wielkim rogalem na gębie.

Ocena 6/6

P.S. Na fotach przedstawiam wydanie, które pojawiło się na 25-lecie albumu. Piękny, szary jewel case, z dodatkowym slipcasem i obszerną książeczką.





Komentarze

  1. Zgadzam się, to naprawdę świetny krążek. Obok "Benefit", "Thick as a Brick", "Minstrel in the Gallery" i "Songs from the Wood" to najlepsze co nagrał Anderson.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Thick as a Brick" czy "Minstrel in the Gallery" to także moje ulubione płyty bandu, ale zamiast takiego "Songs..." czy "Benefit" zdecydowanie do takiej listy dodałbym fenomenalne "Crest of a Knave" albo "Heavy Horses" :)

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Recenzja: Smoulder - Violent Creed Of Vengeance (2023)

Recenzja: Scream Maker - "Land of Fire" (2023)

Recenzja: Saxon - Carpe Diem (2022)