Recenzja: Rush - Rush (1974)

 

Ilekroć słucham tego albumu, zachodzę w głowie, jak to możliwe, że jest on tak mało znany. Wydaje mi się, że to chyba zasługa tylko tego, że band kojarzy się wszystkim fanom rocka z niezwykle zakręconym rytmicznie, szalenie oryginalnym prog rockiem. Omawiany album nie ma z nim jednak nic wspólnego. Tu mamy soczysty hard rock, podlany obficie bluesem.

W recenzjach spotykam się często z opiniami, że zespół szukał tu własnego stylu, miotając się bezradnie. Nic bardziej mylnego. Mimo różnorodnych kompozycji z albumu bije spójność przekazu. Wydaje się też, że Rush chciało grać wtedy właśnie tylko to i absolutnie nic innego. Dopiero później, po kilku latach, przyszła fascynacja bardziej ambitnym graniem, opartym mocno na niebanalnej technice instrumentalistów. Pewnie też dlatego debiut zespołu jest dziś albumem zapomnianym i pomijanym w różnych zestawieniach. Możliwe nawet, że niewielu go słyszało, poprzestając na treści recenzji, mówiących że to bardzo słabe granie, bez wyrazu no i że absolutnie nieprogresywne (jakby to miało być wyznacznikiem jakości). A jak jest naprawdę? Album aż kipi pomysłami i wszechobecnym luzem. Jestem pewien, że gdyby Rush rozpadł się po jego wydaniu, dziś byłby on wymieniany jednym tchem obok najlepszych krążków hard rockowych lat 70-tych, a tak jest „tylko” debiutem zespołu, który stał się wielki dopiero kilka lat później. Warto jeszcze dodać, że to jedyny album, na którym na perkusji zagrał John Rutsey. Od następnego krążka (aż do rozpadu zespołu), pałeczki dzierżył prawdziwy wirtuoz instrumentu - Neil Peart.

No dobra, jaka jest więc muzyka z debiutu? Zaskakująca! Przede wszystkim dla tych, którzy nasłuchali się i naczytali negatywnych opinii...Tymczasem już otwieracz w postaci "Finding My Way", pełnego gitarowego żaru (z mocnym pulsem basu i dudniącą perkusją), pokazuje że będzie to naprawdę fajna muzyczna podróż. Kawałek mimo swojej prostoty, jest niezwykle dynamiczny, naszpikowany fajnymi unisonami gitary i basu, zawiera też świetne solo i niezwykle ekspresyjny śpiew Geddego Lee. Dalej jest równie ciekawie. Prosty "Take a Friend", zaczynający się kanonadą perkusji i pulsem basu, zachwyca świetnym, kołyszącym riffem, kojarzącym się mocno z Led Zeppelin. Ozdobą numeru są pojawiające się co chwilę ogniste mini solówki. Zdecydowanie jeden z jaśniejszych punktów albumu. Ducha wspomnianego Led Zeppelin czuć również w "What You're Doing", z kolejnym zabójczym riffem, a także w najmniej interesującym w zestawie "In the Mood". Z kolej bardziej chwytliwie robi się w "Need Some Love", w króciutkim i dynamicznym kawałku, w którym wyjątkowo zgrabnie wypada melodyjny refren.

Wszystko to jednak blednie przy pozostałych utworach. "Here Again" to wspaniała, kołysząca blues rockowa ballada, podlana świetnym riffem i kapitalnym, rozmarzonym solem. Wyjątkowo udanie wypada tu Gaddy Lee, popisujący się niesamowicie emocjonalnym śpiewem. "Before and After" zaczyna się dość łagodnie, wręcz ciepło, trwa to chwilę, po czym wchodzi kolejny (który to już?) gorący riff i całość staje się dynamicznym rockerem. Po drodze mamy kilka zmian tempa, ogniste solo na podkładzie perkusyjnym, podbijane rwanym riffem i charakterystycznym pulsem basu. Naprawdę kapitalnie to wszystko buja. No i jeszcze wielki finał w postaci fenomenalnego "Working Man" z wgniatającym w glebę kroczącym riffem, którego nie powstydziłby się sam Tony Iommi. Naprawdę dużo się tu dzieje dobrego. Zachwyca szczególnie długi instrumentalny fragment w środku, z solowym, gitarowym wymiataniem na pulsującym, basowow-perkusyjnym podkładzinie, by pod koniec przywalić ponownie walcowatym riffem z początku kompozycji, po prostu petarda!!

Naprawdę bardzo fajnie słucha się tego albumu, zwłaszcza że tworzy go tak znakomita ekipa.  Alex Lifeson wygrywa tu całą masę świetnych riffów, wycinając co chwilę ogniste sola, a ciągły puls basu Geddego Lee i świetna, dynamiczna perkusyjna robota Johna Rutseya tylko dopełniają dzieła.

Nie zastanawiajcie się nawet chwili czy warto sięgnąć po ten album, uwierzcie mi, Rush nie musiało grać prog rocka, żeby wspinać się na wyżyny.

Ocena 5,5/6




Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Recenzja: Smoulder - Violent Creed Of Vengeance (2023)

Recenzja: Scream Maker - "Land of Fire" (2023)

Recenzja: Saxon - Carpe Diem (2022)