Recenzja: Camel - Rajaz (1999)


Dziś będzie krótko. Podzielę się z Wami moim doznaniami na temat jednego z krążków zespołu Camel. „Rajaz”, bo o nim będzie mowa, to też ścisły top moich ukochanych albumów wszech czasów. Samego zespołu chyba nie trzeba bliżej przedstawiać, każdy szanujący się fan muzyki rockowej, przynajmniej raz miał styczność z tym zespołem. Przez lata band nagrał wiele wspaniałych płyt, począwszy od niesamowitego „Mirage” (z legendarnym kawałkiem „Lady Fantasy”) przez kultowe „The Snow Goose” i „Moonmadness” aż po wielbione, zwłaszcza w naszym kraju, „Stationery Traveler”. Naprawdę mało jest też zespołów w historii rocka, które po tylu latach grania, wydaniu tak wielu znaczących płyt, ponad 30 lat od debiutu nagrywają coś co przebija wszystkie klasyczne pozycje ze swojego katalogu. Tak właśnie było z zespołem Camel, który w 1999 roku nagrał to muzyczne arcydzieło. Tak naprawdę już poprzedni krążek („Harbour of Tears” z 1996 roku) rzucił progresywny świat na kolana, jednak to właśnie „Rajaz” stały się tym albumem, szczególnie wielbionym przez rzesze fanów na całym świecie. 

Kiedy ja pierwszy raz usłyszałem krążek, zakochałem się w nim bez pamięci. Trudno opisać słowami geniusz muzyki na nim zawartej. Dodatkowo bije też z niego cudowna aura, jakaś niesamowita wprost dostojność i ciepło. Kompozycje skomponowane są w niebywale inteligentny sposób, i mimo łagodnego charakteru całości nie ma tu miejsca na nudę. Produkcyjnie to także majstersztyk. Wszystko brzmi niesamowicie klarownie, ale jednocześnie mocno i soczyście.

To co wyczynia tu Andy Latimer z kolegami nie ma sobie równych, chłopaki wspięli się absolutnie na wyżyny, zarówno kompozytorskie jak i wykonawcze. Już od pierwszych dźwięków instrumentalnego „Three Wishes” wiemy, że będziemy mieli do czynienia z czymś wybitnym, a przecież dalej jest tylko lepiej. Wszystkie zawarte na albumie kompozycje to po prostu małe arcydzieła, z ogromną ilością wspaniałych muzycznych motywów, niesamowitych instrumentalnych pasaży, ciepłego, niskiego głosu Latimera, a przede wszystkim zapierającej dech w piersi gitary lidera. Chyba na żadnej innej płycie zespołu nie ma jej aż tyle. Co chwilę wypełza na pierwszy plan i snuje swoje długie rozmarzone opowieści, bardzo często podlane jeszcze orientalizmami. Okładka wszakże zobowiązuje, dalekowschodni klimat czuć bowiem na kilometr, a oczyma wyobraźni widzimy te wielbłądy idące w karawanie, po rozgrzanym do czerwoności piasku pustyni. Chyba najlepszym tego przykładem jest utwór „The Final Encore”, w którym mnogość pomysłów i niesamowitych orientalnych solówek gitarowych jest po prostu powalająca. Naprawdę, Latimer to prawdziwy geniusz gitary, jednak jego wielkość nie przejawia się w dziesiątkach nut wygrywanych w ciągu sekundy, a po prostu z umiejętności czarowania dźwiękiem. Niekiedy wystarczą mu dosłownie 3-4 nuty, ale zagrane tak, że zostają w naszej pamięci na zawsze. Takie są właśnie we wspomnianym już „The Final Encore”, niesamowitym, na wpół balladowym ”Rajaz”, w cudownej „Saharze” czy też pięknym, rozmarzonym „Lost and Found”, w którym poza bajeczną gitarą usłyszymy też fajne łamańce, podlane gorącym sosem syntezatorów. 

Płyta idealnie sprawdzi się jako relaks po ciężkim dniu pracy, ale także jako ścieżka dźwiękowa do zadumy, w długie jesienno-zimowe wieczory. „Rajaz” to także album, który jest w stanie trafić chyba do każdego serca, zwłaszcza, że styl zespołu jest naprawdę przystępny. Camel nigdy nie szedł w jakieś dziwne i pokręcone, często niczym nieuzasadnione improwizacje, tak charakterystyczne dla zespołów progresywnych. Kompozycje bandu zawsze były przemyślane, doskonale wyważone, pełne wspaniałych, zapamiętywalnych melodii. Słuchacze dla których muzyka Yes, King Crimson czy Van Der Graaf Generator jest za trudna w odbiorze, na pewno znajdą wiele piękna dla siebie właśnie na płytach Camel.
Naprawdę bardzo gorąco i szczerze polecam, uwierzcie mi też, to jeden z tych albumów, który może odmienić życie! 

Ocena 6/6


 

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Recenzja: Smoulder - Violent Creed Of Vengeance (2023)

Recenzja: Scream Maker - "Land of Fire" (2023)

Recenzja: Saxon - Carpe Diem (2022)