Recenzja: Merciless Death - Evil in the Night (2006)

 

Ostatnio sporo było tu lżejszych klimatów muzycznych, czas więc na coś z drugiego bieguna muzyku rockowej. Czas na amerykański Merciless Death i ich szalony, niesamowicie agresywny debiut "Evil In The Night". Chłopaki wypłynęli w 2006 roku, na fali powracającego do łask thrashu. Szybko wskoczyli do czołówki młodych wykonawców ze Stanów, jednak równie szybko świat o nich zapomniał. Mimo, że nagrali 3 płyty, to właśnie pierwszy album namieszał najbardziej i to o nim głównie się dziś pamięta. Pozostałe dwa nie są oczywiście słabe, jednak brakuje im już tej spontaniczności i młodzieńczej energii. Ok, przejdźmy szybko do zawartości płyty. Nie będę się jednak zbytnio rozpisywał bo i płyta krótka, raptem 25 minut z okładem. To nawet mniej niż na osławionym "Reign in Blood" Slayera, z którym młodzi amerykanie mają naprawdę sporo wspólnego. 

Od razu rzuca się w oczy kapitalna okładka, wykonana przez nadwornego grafika thrashu – Eda Repkę. Obrazek idealnie oddaje to co znajdziemy na krążku, a mamy tu niemal bez przerwy szalone tempa (m.in. niesamowicie dzikie „Deadly Assault”, "Burn In Hell" i "Exumer" czy wprost zabójczy „Ready to Kill”), tylko chwilowo przełamane zwolnieniami (głównie w "Slaughter Lord"), choć cały czas jest to ciężar walca drogowego. Mimo, że gitary tną przestrzeń jak szalone (cudowne wprost, ciągłe bieganie paluchami po gryfie) a gary tłuką bez opamiętania, cały czas jest to czytelne, nie ma się wrażenia, że to tylko ściana hałasu. Wokalista nie trudzi się na wyszukane śpiewy, jego wokal to opętańcze zawodzenie, bardzo niedbałe, wręcz olewcze. Bardzo w tym przypomina młodego Zetro Souze z Exodusa. 

Dzieła zniszczenia dopełnia brzmienie, pełne brudu, niesamowicie surowe, idealnie wprost pasujące do tych prostych, mocarnych kompozycji. Co najważniejsze (i naprawdę wyróżniające zespół pośród nowej fali thrashu) czuć tu wielką swobodę wykonawczą, czuć wielki luz. Brzmi to wszystko tak, jakby paczka mocno wstawionych kumpli, postanowiła wejść do studia i nagrać (na setkę) to co im przyjdzie do głowy, bez żadnego wcześniejszego przygotowania. Chyba właśnie to przesądziło o tym, że ten cholernie prymitywny thrash tak mocno do mnie trafił. Są dni kiedy niesamowicie potrzebuję takiej muzyki, wtedy mógłbym tego album słuchać bez końca. 

Krótko: jeśli macie zły dzień, chcecie się odstresować, lubicie stary Slayer, ale zmieszany z wczesnym Kreatorem, będziecie po prostu zachwyceni.

Ocena 6/6



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Recenzja: Smoulder - Violent Creed Of Vengeance (2023)

Recenzja: Scream Maker - "Land of Fire" (2023)

Recenzja: Saxon - Carpe Diem (2022)