Niedoceniane albumy: Marillion - This Strange Engine (1997)


Fani Marillion to dziwni ludzie. Od lat prowadzą miedzy sobą beznadziejną wojnę. Wojnę o to, które wcielenie zespołu jest lepsze, to z Fishem czy to z Hogarthem. Zawsze się zastanawiałem po co prowadzić takie dyskusje? Po co dzielić ten zespół na dwa okresy? Przecież to praktycznie ci sami ludzie od samego początku, ten sam charakterystyczny styl gry na gitarze Steva Rothery, te same klawisze Kelly'ego, ten sam bas Trewavasa... Na internetowych forach czy facebookowych grupach aż roi się od stwierdzeń typu, że Marillion bez Fisha nie ma prawa istnieć, że wszystko nagrane po jego odejściu to dno. Cóż...ja zawsze śmiałem się z tego typu kretyńskich opinii. Fani nie potrafią zrozumieć, że zmiany jakie zaszły w zespole na przestrzeni lat i tak by nastąpiły, niezależnie od tego czy Fish by pozostał czy nie. Ale zostawmy to. Nie to jest przecież tematem poniższych wywodów. Jest nim płyta szczególna, płyta która nie wiedzieć czemu, nigdy nie jest wymieniana w czołówce płyt zespołu, mało tego, najczęściej w ogóle jest pomijana w rozmowach między fanami.

Może to zabrzmi jak herezja, ale uważam "This Strange Engine" za najwspanialszy album formacji. Oczywiście zdaję sobie sprawę z istnienia "Fugazi", "Misplaced Childhood", "Brave", "Afraid of Sunlight", "Marbles" czy fenomenalnego "Fuck Everyone and Run (F E A R)", jednak to właśnie "This Strange Engine" ukochałem sobie najbardziej. W momencie kiedy płyta się ukazała, nie miała szczególnie dobrej prasy, nie ma jej także obecnie. Nie mam pojęcia jaki jest tego powód, ale wiem, że każdy kto skreśla ten album na wstępie naprawdę wiele traci. Faktem jest, że wielu nowych fanów zespołu odrzuca ją, bo ci starzy, mocno nawiedzeni ją odrzucają, ot taka dziwaczna logika. Tymczasem już sama okładka intryguje. Dominują na niej ciepłe brązy, widzimy jakąś maszynę, w której zamknięte jest serce, do tego idealnie wpasowane logo i czcionka tytułu. Naprawdę podświadomie czuć, że muzyka tu zawarta będzie daleka od banału.
Marillion zawsze charakteryzowała wielka dbałość o kompozycje, prawdziwa inteligencja w komponowaniu i aranżowaniu. Ten album jest tego najlepszym przykładem. Od pierwszych dźwięków wiadomo, że mamy do czynienie z muzykami wybitnymi, doskonale znającymi się na rzeczy, wciąż poszukującymi a jednocześnie czerpiącymi prawdziwą przyjemność z grania. Nie ma tu zimnej kalkulacji, chęci zadowolenia starych fanów. Jest za to prawdziwa sztuka.

W płytę wprowadza nas "Man of a Thousand Faces", piękną akustyczną gitarą i bajeczną partią Hogartha. Ten facet naprawdę wie jak zaśpiewać tak, że ciary przechodzą człowieka po plecach. Pięknie się ten utwór rozwija, na koniec dostajemy nawet podniosły dziecięcy chórek. Jako kolejny pojawia się "One Fine Day", jedna z najpiękniejszych (jeśli nie najpiękniejsza) ballad w dorobku zespołu. Melodyka po prostu urzeka, a jak wchodzi charakterystyczne solo, to człowiek dosłuchuje ten kawałek na kolanach...
I tak sobie pięknie płynie ten album. Czasem jest bardziej spokojnie (fenomenalna "Estonia" z bałałajką w refrenie), czasem  bardziej dynamicznie ("An Accidental Man" z bardziej rozhulaną gitarą i gorącym solem syntezatorów), a niekiedy niesamowicie delikatnie (tylko głos i klawisze w pięknym "Memory of Water"). 
Tylko jeden utwór nie do końca mi pasuje w całym zestawie. "Hope for the Future” jest zbyt skoczny i wesołkowaty, pojawiają się też jakieś latynoskie rytmy, naprawdę mało to przekonujące. Na szczęście kawałek idzie szybko w niepamięć, bo wchodzi wieńczący album utwór tytułowy. To prawdziwy magnum opus płyty i prawdziwy klejnot w dorobku zespołu. To też jeden z najdłuższych kawałków Marillion, trwający ponad 17 minut. Zapewniam jednak, że nie ma tu nawet jednaj zbędnej nuty. Wszystko jest niesamowicie przemyślane, zaaranżowane ze smakiem, idealnie połączone ze sobą. Co najbardziej urzeka to wprost fenomenalne wokale, natchnione, cudownie nabierające mocy w odpowiednich, kulminacyjnych momentach. Do tego pojawiają się bajeczne sola. Najpierw  grane na saksofonie, potem mamy rozbudowane solo syntezatorowe a na końcu fenomenalne solo gitarowe. Słyszymy w nim całego Steva Rothery. Nie ma tu skomplikowanych i połamanych dźwięków, jest prostota, ale zagrana tak, że słucha się tego na jednym oddechu. Na koniec zostają jeszcze tylko z pasją wyśpiewane kolejne linijki tekstu. Czy można sobie wyobrazić lepsze zakończenie wielowątkowej suity ?? 

Album powinien przypaść do gustu absolutnie wszystkim fanom ambitnego rocka, trzeba mu tylko dać trochę czasu, dobrze się wsłuchać w te dźwięki. Niestety czytając większość recenzji krążka, wydaje mi się, że recenzentom właśnie tej cierpliwości zabrakło...

Ocena 6/6



Komentarze

  1. Bardzo fajny krążek, ale jednak wolę wcześniejsze albumy

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Co kto lubi, jednak upierać się będę dalej, że to perła prawdziwa, zostawiająca za sobą pozostałe płyty bandu :P :)

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Recenzja: Smoulder - Violent Creed Of Vengeance (2023)

Recenzja: Scream Maker - "Land of Fire" (2023)

Recenzja: Saxon - Carpe Diem (2022)