Recenzja: Helloween - Helloween (2021)


Ciężki temat mnie dziś czeka. Nowy album Helloween. Normalnie nie byłoby problemu. Zazwyczaj wiadomo czego się przecież po zespole spodziewać (kolejnego dobrego krążka), ale tym razem mamy sytuację troszkę inną. Mianowicie w 2017 roku do Markusa Grosskopfa (bass), Michaela Weikatha (gitara), Saschy Gerstnera (guitara), Daniego Löble (perkusja) i Andi Derisa (wokal) dołączyli starzy znajomi - Kai Hansen na gitarze (i wokalu!!) oraz wokalista Michael Kiske. Powstało siedmiogłowe monstrum, które starych fanów doprowadziło do ekstazy. Hansen grał przecież na pierwszych trzech płytach, legendarnym "Walls of Jericho" (jako gitarzysta i główny wokalista) oraz nie mniej kultowych "Keeperach" (tu już jako gitarzysta), na których z kolei jako wokalista zadebiutował Kiske. Dla wielu fanów ci dwaj panowie stanowią najważniejszy element tego zespołu. Cóż, na pewno nie dla mnie. Ja poznałem Helloween już w erze Derisa i właśnie ten etap jest najbliższy memu sercu. Dlatego też niespecjalnie podgrzały mnie wieści o powrocie starych członków zespołu, mnie do szczęście nie było to w ogóle potrzebne. Poza tym nie oszukujmy się. Strasznie śmierdzi ten reunion. Śmierdzi skokiem na kasę. Pamiętam przecież dobrze gorzkie słowa Kiske, które przez lata pojawiały się w wywiadach. Pamiętam też podobne słowa z ust Weikatha. Nic nie zwiastowało zmian, aż tu nagle BUM! i panowie znowu się kochają. No cóż, mało to przekonujące...no ale nie to powinno być tematem recenzji. Przejdźmy zatem do muzyki.

Od razu postawię sprawę jasno. Nie ma tu obwieszczanego w recenzjach wielkiego powrotu do klasyki zespołu. Nie ma, bo tak naprawdę te klimaty nigdy nie odeszły. Na każdej płycie są one przecież obecne w tych luzackich, radosnych kawałkach, w nośnych refrenach i gitarowych melodyjkach. Od tego Helloween nigdy nie odszedł daleko. Muzyka jest więc taka jaka zapewne byłaby nawet bez powrotu Kiske i Hansena. Jest wiec dynamicznie, czasem skocznie, są liczne galopady, przełamane zwolnieniami albo jakąś gitarową melodią. Pełno tu śpiewnych refrenów (nie zawsze jednak udanych, ale o tym dalej) i fajnej wymiany głosów w utworach. Przecież teraz jest tu aż 3 wokalistów!! 

Zacznę od minusów. Jest kilka strzałów w kolano. Już otwierający "Out for the Glory" potrafi zirytować swoją banalną konstrukcją i jeszcze bardziej banalnym, nijakim refrenem. Bardzo słabo wypada tu Kiske. Ja wiem, ludzie go kochają, chwalą, dla mnie jednak nigdy nie był specjalnie dobrym wokalistą. No dobra, może głos ma jak dzwon, ale ja nie lubię po prostu jego maniery, a i barwa nie zawsze mi leży. "Out for..." to zdecydowanie najsłabszy kawałek na albumie i chyba najsłabszy otwieracz w historii zespołu. Solóweczki też takie jakieś słabiutkie, te melodyjki na siłę starające się oddać klimat akurat "Keeperów", niepotrzebnie. Niewiele lepiej jest w "Fear of the Fallen". Muzycznie jest może i znośnie, jednak refren osłabia...jest po prostu koszmarny, aż uszy bolą. "Robot King" z kolei to bardzo hałaśliwa galopada, z kolejnym banalnym refrenem i wykrzyczanym tytułem kawałka. Zdecydowanie za długi, po cholerę trwa 7 minut ? Wystarczyłoby ze 3. Instrumentalnie wszystko się tu jakoś zlewa ze sobą. Sama końcówka wokalnie jest za to rewelacyjna, te podniosłe zaśpiewy. Tak mógłby właśnie brzmieć refren. Niestety zaraz ponownie wchodzi ten prawdziwy, a po nim irytująco skandowany tytuł. "Cyanide" również nie powala. O ile muzycznie jest ok, tak wokalnie wypada słabo, refren też jakiś taki bez polotu. "Down in the Dumps" zaczyna się nieźle. Jakieś klawiszowe plamy, fajnie punktująca, mocna gitara, potężne bębny. Naprawdę intrygujący początek. Niestety za chwilę Kiske niweczy wszystko. Chłop strasznie tu pieje, psuje to bardzo odbiór, zwłaszcza że i refren znowu nie powala. Deris zdecydowanie wypada tu dużo lepiej. No i jeszcze "Orbit" na koniec. Krótki, instrumentalny utwór, absolutnie niezapamiętywalny i totalnie niepotrzebny.

No to teraz plusy. "Best Time" i wreszcie jest to co chciałem usłyszeć. Kapitalny kawałek z radosnym klimatem i nareszcie w pełni udanym refrenem. Cóż, przy Helloween refren jest wyjątkowo ważny, brak dobrego automatycznie obniża poziom kawałka niemal do zera. Kiske wreszcie mi nie przeszkadza, miejscami słyszymy nawet "dogadywanie" Hansena, brzmi to naprawdę fajnie. "Mass Pollution" to już petarda nieziemska. Brak mi słów, aż nie można usiedzieć na dupsku. To najlepszy refren na albumie i zdecydowanie jeden z lepszych w historii bandu. Kawałek zaczyna się nerwowym basem, zaraz jednak wchodzą gitarowe riffy o lekko hardrockowym wydźwięku. Głównym wokalistą jest tu Deris i jak dla mnie poradził sobie po prostu wybornie. "Rise Without Chains" wiedziony jest świetną melodią od samego początku, całość to naprawdę świetna galopada. Deris znowu jako główny wokal, refren cudeńko, micha sama się cieszy. "Indestructible" mocne gitary, wyraziste riffy. Świetna zwrotka, Kiske znowu wypada bardzo dobrze. W refrenie słychać też Derisa i Hansena. W "Angels" ponownie Kiske na pierwszym planie. Kawałek zaczyna się nieźle, fajnie się też rozwija. Jest tu też dobry refren, choć niestety Kiske nie wypada w nim najlepiej. Myślę że Deris pasowałby tu bardziej, niestety Jego głosu tu nie ma. Kończący całość "Skyfall" to prawdziwe magnum opus krążka, dwanaście minut czystek magii. Co prawda refren znowu średnio udany (jest po prostu banalny), za to reszta znakomita, łącznie z 3 wokalami. Pełno tu też zmian nastroju, co chwilę jakaś galopada, zwolnienie, znowu przyśpieszenie i tak kilka razy. Po prostu miód na uszy.

Podsumowując. "Helloweento dobry album, ale zdecydowanie nie tak jak głosi większość recenzentów. Niestety, ale emocję wzięły górę (powrót Kiske i Hansena) i starzy fani pieją z zachwytu, choć tak naprawdę, gdy opadnie kurz, zdadzą sobie sprawę, że aż takich rewelacji tu nie ma. To po prostu kolejny dobry i tylko dobry album Helloween...

Ocena 4/6



Komentarze

  1. Nie zgadzam sie .Album rewelacja.6na6

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetny album na jaki wielu fanów czekało od lat.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Recenzja: Smoulder - Violent Creed Of Vengeance (2023)

Recenzja: Scream Maker - "Land of Fire" (2023)

Recenzja: Saxon - Carpe Diem (2022)