Recenzja: Crystal Viper - The Cult (2021)

CD

29 stycznia ukazała się nowa płyta Crystal Viper. Jako wielki fan zespołu, czekałem na ten dzień, jak na wielkie święto. Niestety niespodziewanie musiałem się uzbroić w dużą cierpliwość, gdyż nowy wydawca bandu (Listenable Records) nie spieszył się z wysyłką i „The Cult” dotarł do mnie z niemal dwu tygodniowym opóźnieniem i to, mimo tego że album zamówiłem w pre-orderze dwa miesiące wcześniej. Zespół co prawda udostępnił album w internecie, ale ja jako miłośnik tradycji, musiałem krążek poznać z fizycznego nośnika. W czasie kiedy zewsząd docierały do mnie zachwyty nad jego zawartością, coraz bardziej niecierpliwiłem się czekając na listonosza. Na szczęście album dotarł, mogłem więc zacząć cieszyć się tym wspaniałym wydawnictwem. Każdy kto śledzi karierę zespołu wiedział chyba czego się spodziewać po nowym krążku. Crystal Viper ma już ugruntowaną pozycję w świecie heavy metalu, nie tylko krajowego... Co znamienne w przypadku tego bandu, każda kolejna płyta brzmi świeżo (mimo że przecież obraca się w kręgu klasycznego heavy) i mocno różni się od poprzedniej. Za każdym razem dostajemy całą masę świetnych kawałków, perfekcyjnie zagranych i bardzo pomysłowo zaaranżowanych.

Poprzedni album „Tales Of Fire And Ice” mocno umelodyjnił i tak przecież chwytliwy styl CV. Niektórzy narzekali nawet, że zespół zatracił swój pazur. Cóż, ja nie byłem zawiedziony, w końcu liczy się dla mnie dobra muzyka, nieważne czy jest ona bardziej, czy mniej melodyjna. Może trochę brakowało mi brzytwy w głosie Marty, bo ewidentnie po pacy przy projekcie Moon Chamber (wprost fenomenalny album "Lore Of The Land" !!!) zaczęła eksplorować trochę inne rejony swojego głosu. Na nowym albumie jest jednak po staremu, Marta uruchomiła brzytwę, jest ponownie niesamowicie ostra i tnie głosem przestrzeń na kawałki. Gdzie trzeba zachwyca melodyka, w innym miejscu kruszy mury powalającą mocą. Same kawałki to znów totalnie klasyczny heavy, jednak podany jak zwykle w świeży sposób. Tekstowo album stanowi hołd dla twórczości Lovecrafta, już sama okładka nam to sugeruje, gdy patrzymy na łypiącego okiem Cthulhu, kapitalnie przedstawionego przez rysownika Mario Lopeza.

Po odpaleniu krążka słyszymy tradycyjne dla zespołu wprowadzenie w postaci instrumentalnego otwieracza. Przyznam jednak, że „Providence" przelatuje szybko przez uszy i nie zostaje w głowie. Prawdziwa płyta zaczyna się od rewelacyjnego "The Cult", który z miejsca uderza nas niesamowitą dynamiką i świetnymi zagrywkami gitar. Jest drapieżność i moc, ale zarazem ogromna dawka melodyki. To zresztą charakterystyczne dla tego albumu, gdyż jest tu naprawdę cała masa gitarowego wymiatania na fenomenalnym wręcz poziomie. Wystarczy choćby wspomnieć przebojowy "The Calling" (ze świetną, kroczącą melodią), „Lost in the Dark„ (z fantastycznymi, klasycznie Midenowymi unisonami gitar) czy "Flaring Madness" (szybki, speedowy kawałek, z niesamowicie nośną główną melodią i podniosłym "oooo" wyśpiewanym przez Martę, idealnym na koncertowe śpiewanie z fanami). Każdy utwór spokojnie mógłby stać się przebojem na jakiejś metalowej liście, każdy posiada swój unikalny charakter oraz pomysłowy aranż. O dziwo nie ma tu ballady, która niemal zawsze pojawiała się na wydawnictwach bandu, spokojny początek "Asenath Waite" to tylko zmyłka, gdyż za chwilę wchodzą mocne bębny i zaczyna się kolejny szybki utwór, ze świetnym gitarowym wymiataniem w środku. Na szczególną uwagę zasługuje też prowadzony fantastycznym, kroczącym riffem i niezwykle nośnym refrenem "Whispers From Beyond", a także "Sleeping Giants", z obłędnym muzycznym motywem i powalającym wprost refrenem. To zdecydowanie mój faworyt na albumie i na pewno jeden z najlepszych utworów w całej historii zespołu.

Na koniec zostawiam sobie prawdziwą wisienkę na torcie, cover „Welcome Home” King Diamonda. To co wyczynia tu Marta rozkłada na łopatki, to po prostu pieprzone mistrzostwo galaktyki. Mimo, że uważam Ją za najlepszą obecnie wokalistkę na metalowej scenie, nie spodziewałem się aż TAKICH wokali. King po usłyszeniu tej wersji na pewno poczuje się poważnie zagrożony :) 

Warto wspomnieć jeszcze o składzie tworzącym „The Cult”. To pierwszy album, na którym zagrał Cederick Forsberg na perkusji, mając tu wiele okazji, aby wykazać się dynamicznymi, karkołomnymi przejściami. Naprawdę godnie zastąpił Golema. Ced jest również autorem kilku kawałków, bo jak wszyscy wiedzą jest On także świetnym gitarzystą. Każdy kto zna jego zespoły Blazon Stone czy Rocka Rollas na pewno od razu pozna, przy których kawałkach maczał paluchy. Co ciekawe jego styl komponowania idealnie wprost wpasował się w zespół. Od strony gitarowej album to jak zwykle klasa światowa. Zarówno riffowe partie, jak i sola Andego i Erica przyprawiają o szybsze bicie serca. Panowie co chwile porażają też świeżymi, niezwykle nośnymi melodiami. Bas Błażeja również nie odstaje ani na krok, dając dużo fajnego dołu. Wszystko razem chodzi tu jak w szwajcarskim zegarku, dzięki temu dostaliśmy kolejny klasyk w dorobku zespołu.  

Ocena 6/6

Dodam jeszcze, że album ukazał się na CD (w pięknym slipcase), na płycie winylowej (3 wersje kolorystyczne a zamiast „Welcome Home” Diamonda, jest tu „Trial By Fire” Satan) oraz na kasecie magnetofonowej. Zespół wypuścił również świetną, instrumentalną wersję albumu (tzw. Shred Version), na której partie Marty zastąpiono nowymi ścieżkami gitar. Na prawdę warto się zaopatrzyć w to ciekawe, bardzo oryginalne wydawnictwo.

CD, tył slipcase

Kaseta magnetofonowa

Winyl, wersja Clear / Splatter, limit 100 sztuk

Winyl, wersja blue

CD, Shred Version


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Recenzja: Smoulder - Violent Creed Of Vengeance (2023)

Recenzja: Scream Maker - "Land of Fire" (2023)

Recenzja: Saxon - Carpe Diem (2022)