Recenzja: Accept - Too Mean to Die (2021)

 

Długo zabierałem się za recenzję nowego albumu Accept, pewnie dlatego, że nie miałem w ogóle pojęcia co ciekawego napisać. Nie mogłem się też zdecydować czy album mi się podoba czy też zwyczajnie jest słaby. Skąd takie dylematy? Pewnie stąd, że nowy album jest w sumie taki sam jak 4 poprzednie. Myślę, że to nawet nie powód samych kompozycji (mimo że mało oryginalnych, to jednak w większości dobrych), wina stoi po stronie produkcji. Zaskoczeni? ok, ja dobrze wiem, że Andy Sneap to fachura, ale jednak Wolf Hoffmann mógłby już go sobie odpuścić. Płyty Accept wyprodukowane przez Sneapa brzmią po prostu bliźniaczo, co przy piątej z kolei powoduje mocne znużenie...Począwszy od „Blood of the Nation” również kompozycyjnie niewiele się zmienia i tak naprawdę wszystkie kawałki z nowego albumu mogłyby spokojnie znaleźć się na czterech poprzednich, no może wyjątkiem jest tu album „Blind Rage”, który wypada chyba najbardziej przekonująco, gdyż poziom nagromadzenia melodyjnych hitów sięga na nim zenitu :) 

No dobra, przejdźmy do konkretów. Najnowszy krążek zaczyna się od „Zombie Apocalypse” i w sumie jak na otwieracz jest dosyć średniawo. Co prawda refren jest niczego sobie, ale całość brzmi trochę monotonnie i bez polotu. Negatywnego wrażenie nie zaciera także kolejny, tytułowy „Too Mean To Die”, będący niczym innym jak typowym Acceptowym wypełniaczem, topornym do granic przyzwoitości. Nie ratuje go nawet dość fajna solówka. Mniej cierpliwi słuchacze mogliby już w tym momencie cisnąć album w kąt, na szczęście „Overnight Sensation” przywraca wiarę w krążek. Od razu uderza w nas porywający, niesamowicie chwytliwy riff. To naprawdę świetny, bardzo rytmiczny kawałek. Pojawiają się typowe dla zespołu chórki, fajne riffowe przełamanie w środku oraz następujące po nim, bardzo udane gitarowe solo. Song spokojnie mógłby się znaleźć na wspomnianym "Blind Rage", podobnie zresztą jak równie udany „The Undertaker" (ze spokojnym początkiem i bujającym środkiem) oraz "How Do We Sleep" (ze świetnym riffem i kapitalną wprost gitarową melodią).

Gdzieś w trakcie trwania płyty pojawiają się jeszcze słabiaki, przede wszystkim w postaci „Symphony Of Pain" (motyw z "Ody do radości" Beethovena wklejony ewidentnie na siłę) oraz topornego i nudnego jak cholera "Not My Problem". Na szczęście dla równowagi znajdziemy jeszcze kilka zacnych strzałów, takich jak potężny, cholernie rytmiczny i dość nowocześnie brzmiący „Sucks To Be You" (ze świetnymi orientalizmami w solówce), kapitalna ballada "The Best Is Yet To Come" (wiedziona świetną melodią oraz mocnym, podniosłym refrenem) i fenomenalny wręcz "Samson And Delilah”, prawdziwe instrumentalne arcydzieło, z fantastycznym orientalnym głównym motywem. Nowy album zdecydowanie można więc zapisać po stronie plusów, zwłaszcza że mimo prostoty kompozycji i wrażenia, że po pierwszym przesłuchaniu znamy już dobrze krążek, z każdym kolejnym odsłuchem zyskuje on coraz bardziej, a kompozycje nabierają rumieńców.

Na zakończenie jedna rzecz, które mnie nurtuje od jakiegoś czasu. Nie mam pojęcia po co Wolfowi trzy gitary w zespole (niedawno dokooptował niejakiego Philipa Shouse) skoro wszyscy dobrze wiemy, że od 40 lat absolutnie wszystkie partie gitarowe na albumach Accept nagrywa samodzielnie. Muzyka zespołu nie jest też jakimiś szczególnie złożonym tworem, tak więc na żywo również nie widzę potrzeby, aby aż trzech wiosłowych skakało po scenie. Taki widać kaprys lidera, trzeba się z tym pogodzić. Szkoda mi natomiast niezmiernie, że Peter Baltes  postanowił odejść z zespołu. Ciekawe co go do tego skłoniło ? Może miał dość dyktatorskich zapędów Wolfa ?? Kto wie, faktem jednak jest, że zespół stał się tak naprawdę solowym projektem Hoffmanna, a pozostali muzycy to tylko...statyści.

Ocena:5/6



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Recenzja: Smoulder - Violent Creed Of Vengeance (2023)

Recenzja: Scream Maker - "Land of Fire" (2023)

Recenzja: Saxon - Carpe Diem (2022)