Recenzja: U.D.O. - Game Over (2021)


"Steelfactory", poprzedni album U.D.O. był dla mnie prawdziwym objawieniem. To prawdziwa kopalnia hitów, pozbawiona praktycznie słabych punktów. W moim prywatnym rankingu album ten wskoczył na pierwsze miejsce najlepszych krążków zespołu. W związku z takim obrotem sprawy, robiłem sobie duże nadzieje na kolejny, gdyż wszystko wskazywało na to, że U.D.O. nabrał wiatru w żagle. W oczekiwaniu pominąłem całkowicie "We Are One", tego dziwoląga nagranego z orkiestrą, gdyż bardzo nie lubię tego typu kooperacji. Czekałem cierpliwie do normalnego, w pełni gitarowego pełnika. Doczekałem się. Dnia 22 października 2021 roku ukazał się "Game Over", krążek który raczej nie zawiedzie fanów, jednak oddając sprawiedliwość - jest zdecydowanie słabszy od poprzednika.

Główny problem to długość. Krążek trwa prawie 70 minut i zawiera 16 kompozycji, a to zdecydowanie za dużo, zwłaszcza że nie starczyło pomysłów na wszystkie. Gdyby tak wywalić 5-6 utworów mielibyśmy kolejne arcydzieło, a tak musimy się zadowolić krążkiem tylko dobrym.

Na początku nic nie wskazuje, że nie będzie tak różowo, gdyż album zaczyna się naprawdę kapitalnie, od mocarnego "Fear Detector". Choć można by powiedzieć, że to typowy kawałek U.D.O., jest tu jednak wszystko za co najbardziej kochamy twórczość sympatycznego brzydala, czyli dobra melodia, toporne, ale jakże piękne riffowanie i nośny refren. Podobne emocje towarzyszą nam przy "Holy Invaders" (mocarne gitary i mroczna atmosfera), "Empty Eyes" (Acceptowy chórek i genialny riff) czy "Marching Tank" (z basowym pochodem na wstępie, świetnym refrenem i kapitalną solówką a'la Wolf hoffmann). Wszystkie wymienione po prostu wyrywają z butów!! Fajnie wypada też "Unbroken", niesamowicie hiciarski, z fajną melodią gitarową, rwanym riffem i przebojowym refrenem, a także "Time Control", ponownie okraszony Acceptowymi chórkami, zawiera też w sobie więcej przestrzeni, co na pewno daje nieco oddechu przy tak intensywnej płycie. Z tego samego powodu udanie wypada też "Don't Wanna Say Goodbye", spokojna, niezwykle uduchowiona ballada, umieszczona w połowie płyta pozwala na odpoczynek przed kolejną porcją potężnych, stalowych riffów. Niestety czym dalej w album (i im więcej się z nim obcuje) tym napięcie zdecydowanie siada i niektórych kawałków po prostu się dosłuchuje, czekając na kolejne warte uwagi. Takimi średniakami są m.in. "I See Red", który mimo dobrego riffu jest totalnie wyprany z emocji, a refren to już w ogóle słabizna..."Kids and Guns" to ta sama liga, podobnie "Speed Seeker" czy kończący całość "Metal Damnation". Wszystkie to typowe wypełniacze, przelatujące przez ucho w tempie ekspresowym i nie pozostawiające po sobie śladu. Na szczęście jakimś tam plusem jest jeszcze "Metal Never Dies", kolejny song, który spokojnie mógłby trafić na klasyczny album Accept. Ma fajne chórki, niezły riff i całkiem zgrabny refren, szkoda tylko, że pod koniec zaczyna lekko nużyć. W "Midnight Stranger" z kolei niby wszystko się zgadza, ale brak ciekawego refrenu niweczy doskonałą robotę gitarzystów.

Mimo wymienionych wyżej mankamentów, krążek naprawdę trzyma poziom. Jest tu moc riffów, jest jedyny w swoim rodzaju wokal Dirkschneidera, są nośne refreny. Jest to czego oczekujemy od albumu zespołu, a że nie wszystko chwyta za serce równie mocno? Cóż, w końcu nie zawsze nagrywa się takie doskonałości jak "Steelfactory", "Faceless World", "Timebomb" czy "Holy", czasem trzeba się zadowolić dalszym miejscem na podium.

Ocena 4,5/6





Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Recenzja: Smoulder - Violent Creed Of Vengeance (2023)

Recenzja: Scream Maker - "Land of Fire" (2023)

Recenzja: Saxon - Carpe Diem (2022)