Recenzja: Ozzy Osbourne - Patient Number 9 (2022)

Kiedy w 2020 roku Ozzy wypuszczał po 10 latach posuchy "Ordinary Man", chyba nikt się nie spodziewał, że na następce tego krążka przyjdzie nam czekać tylko 2 lata. Na szczęście Ozzy złapał wiatr w żagle po świetnym przyjęciu płyty. Co prawda dla mnie album był tylko dobry (poza świetnymi kawałkami miał kilka ewidentnych wypełniaczy), jednak cieszyłem się jak dziecko w dniu premiery i cieszyłem się także, gdy zaraz po niej Osbourne zapowiedział, że za chwilę bierze się za kolejny album. Słowa dotrzymał i w łapach trzymam właśnie "Patient Number 9". Od razu pragnę uspokoić wszystkich tych, których zawiódł poprzedni krążek. Tym razem nie ma wypełniaczy, są samiutkie sztosy :) Ozzy naprawdę się postarał. 

Ok, ja wiem, że w necie trochę opinii, że głos poprawiany komputerowo, że za dużo gości, że brak spójności itd. Olejcie to, efekt końcowy jest naprawdę REWELACYJNY!!

Już otwieracz w postaci kawałka tytułowego (z gościnnym udziałem Jeffa Becka) daje nam nieźle po zębach, a i refren naprawdę może się podobać. Kawałek na długo zostaje w pamięci, co bardzo się chwali. Może nie będę omawiał wszystkich kawałków, nie ma to większego sensu, przycupnę na chwilę tylko przy kilku z nich. "No Escape from Now" i "Degradation Rules" to dwa utwory, nagrane razem z królem riffu - Tonym Iommim. Fani klasycznego składu Black Sabbath na pewno uśmiechną się pod wąsem, zwłaszcza że w obu czuć ducha (zamierzonego) tego wielkiego zespołu. W "No Escape..." pobrzmiewa (przez chwilę) cichutko "Planet Caravan", z kolei "Degradation..." to taki daleki kuzyn "The Wizard". Wyszło to naprawdę kapitalnie! Kolejny mega utwór to "Mr. Darkness", nagrany z Zakkiem Wyldem. Balladowe zwrotki z potężnym gitarowym uderzeniem w refrenie. Riffy wbijają się w mózg jak stalowe gwoździe, coś pięknego. Cięte gitary mamy też w "Immortal", to z kolei zasługa Mike'a McCready. Niesamowicie wypada solo Claptona w "One of Those Days". Kurcze, nie wierzyłem, że taka kooperacja wypali, a jednak... Eric to prawdziwy mistrzunio. Dalej mamy "Parasite", gdzie główny riff  przypomina mi...Metallikę z "Death Magnetic", ot takie luźne skojarzenie. Świetna linia wokalna, od razu wpada w ucho i człowiek mimowolnie tupie sobie nóżką. Świetnie wypada ballada "A Thousand Shades", z cudowną, kojącą gitarą Becka, naprawdę czysta magia. Refren "Evil Shuffle" pamiętamy od razu, wielka klasa! Do tego kapitalne wymiatanie Zakka, palce lizać. "Dead and Gone" ma niesamowitą, tajemniczą atmosferę, a w podniosłym "Nothing Feels Right" Zack gra chyba solo życia. Ciary na pleckach murowane. Z całego zestawu może tylko "Darkside Blues" mógł sobie Ozzy darować...Takie dziwactwo na koniec, plumkania na gitarze i harmonijka, brzmi to jak zaginiony utwór Roberta Johnsona, trochę psuje odbiór całości, no ale to tylko niecałe 2 minuty pitolenia... Kurde, złapałem się na tym, że jednak wymieniłem większość kawałków, chyba po prostu musiałem :)

Podsumowując. Nie wierzcie w głosy mówiące, że to najlepszy album Ozzy'ego od czasów "Ozzmosis", to nie prawda. "Patient Number 9" zjada tamten klasyk na śniadanie ;) 

Ocena 6/6



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Recenzja: Smoulder - Violent Creed Of Vengeance (2023)

Recenzja: Scream Maker - "Land of Fire" (2023)

Recenzja: Saxon - Carpe Diem (2022)